Wrócił pan właśnie ze Stanów Zjednoczonych. Czy to kolejny kraj na mapie ekspansji firmy Inglot?
WOJCIECH INGLOT*
Pierwszy salon w USA otworzyliśmy w lipcu tego roku w Nowym Jorku, na Broadwayu, przy Times Square. Mamy upatrzonych 30 lokalizacji w Stanach Zjednoczonych, m.in. salon w Miami, Las Vegas, Waszyngtonie i Los Angeles. Stany Zjednoczone to nasze oczko w głowie. Widzimy ogromny potencjał tego rynku.
Gdzie poza Polską możemy już kupić kosmetyki z pana firmy?
Reklama
W Polsce mamy 180 sklepów, 19 w Australii, po trzy w Bahrajnie, Abu Dhabi, po sześć w Kanadzie, Dubaju, dziewięć w Turcji, pięć w Arabii Saudyjskiej, po jednym w Wielkiej Brytanii, USA, na Litwie, w Irlandii, na Malcie, w Omanie, Kuwejcie i Indiach.
Gdzie jeszcze planuje pan otworzyć salony?
Chcemy uruchomić kolejne sklepy w Indiach i Australii. Otwieramy również kolejne sklepy w Dubaju i Abu Dhabi. W najbliższych dniach powstanie pierwszy sklep w Katarze. Prowadzimy już rozmowy dotyczące sklepów w Serbii, Chorwacji i Nowej Zelandii. Jeśli chodzi o Europę, to rozmawiamy z kilkunastoma potencjalnymi franczyzobiorcami. Jesteśmy w trakcie przygotowań do otwarcia trzech placówek w Polsce. Na razie w kraju mamy więcej salonów, ale już pod koniec 2011 roku. Zachód przegoni Polskę pod tym względem. Mamy ponad 100 zapytań od inwestorów, m.in. z Brazylii, Kostaryki, Szwecji, Nowej Zelandii o uruchomienie sklepu pod naszą marką za granicą.
Czy ekspansja zagraniczna to efekt ograniczonych możliwości rozwoju na polskim rynku?
Absolutnie nie. Wciąż zabiegamy o rodzimego klienta. Mówimy już o milionie Polek, które kupują nasze produkty. Rynek w Polsce jest bardzo dobry. Po trzech kwartałach osiągnęliśmy 15-proc. wzrost sprzedaży. Chcemy być w większości nowych centrów handlowych. Do końca 2010 roku chcemy uruchomić 15 nowych salonów. Będziemy też odświeżać wygląd naszych sklepów.



Dlaczego ruszył pan na Zachód, a nie rozpoczął zagranicznej ekspansji, jak inne rodzime firmy, od Wschodu?
Utrzymanie się na rynkach zachodnich jest prawdziwym dowodem na siłę marki. Poza tym, jeśli już zdecyduję się na podbój wschodnich rynków, to wolę to robić z Nowego Jorku niż z Warszawy. Z bardzo prostego powodu – mieszkańcy wschodniej Europy mają dużo większy szacunek dla marek z Nowego Jorku i Londynu niż do tych z Warszawy. Nie wspominając już o tym, że pójście na Wschód, gdzie firmy kosmetyczne podbijają rynek wyłącznie dobrą ceną, nie jest przyszłością. Rosja ma coraz lepszych producentów z nowoczesnymi zakładami. To oznacza, że cena już wkrótce przestanie mieć znaczenie. Zacznie się walka na jakość. Lokalne firmy ruszą na Zachód, na którym my już postawiliśmy pierwsze kroki.
W jakim kraju uruchomienie salonu jest najdroższe, a gdzie za kosmetyki Inglot zapłacimy najwięcej?
Ceny naszych kosmetyków za granicą się różnią, ale nie bardzo. W Australii jest najdrożej w naszych salonach. Wpływają na to wysokie koszty transportu, cło, oraz charakterystyka tamtejszego rynku. Ekspansja za granicą to wyzwanie. Branża kosmetyczna jest ściśle regulowana przez różne przepisy w różnych częściach świata, co stwarza wiele trudności. Na przykład otwierając pierwszy salon w Australii musieliśmy przeformułować 200 receptur. Wejście do Arabii Saudyjskiej wiązało się z przetłumaczeniem napisów na opakowaniach na język arabski. Podobnie w Indiach. Do Kanady przy otwarciu pierwszego sklepu trzeba było wyprodukować 2 mln sztuk opakowań, a dokumentacja produktowa potrzebna, by zaistnieć w Kuwejcie, ważyła 18 kg i miała ponad 2 tysiące stron. Porównując koszty uruchomienia salonów, to najdrożej jest chyba w Londynie. Ale jest to też miasto, w którym można liczyć na największe wsparcie ze strony centrów handlowych. Ostatnio oferowano nam pomoc w wysokości 180 tys. funtów. Te wysiłki się jednak opłacają. Otwierając własne salony za granicą, rozpoczęliśmy grę w innej lidze. Zdecydowana większość sklepów przynosi zyski.
Skąd pochodzą pieniądze na rozwój za granicą?
Jesteśmy firmą wolną od kredytów. Koszty pokrywamy z zysków. A udaje nam się je wypracowywać od początku istnienia firmy, czyli od 20 lat. Dzięki temu, że nie musimy zabiegać o akceptację partnerów finansowych, mamy możliwość szybkiego podejmowania decyzji. Płacimy jednak za to wysoką cenę. Na tym etapie rozwoju, na jakim jesteśmy, moglibyśmy być już większą firmą, z większą liczbą salonów. Na razie nie jest to moim celem. Nie twierdzę, że tak zostanie. Może kiedyś zdecydujemy się sięgnąć po wsparcie finansowe z zewnątrz.



Czy planuje pan przenieść na Zachód także produkcję?
Na razie nie mam takich planów. Choć przyznaję, pojawiła się propozycja z Indii, gdzie obowiązują wysokie cła na produkty importowane. Własna fabryka pozwoliłaby nam obniżyć koszty. Jednak w Polsce mamy zakład, który jest bardzo nowoczesny, który w razie potrzeby może produkować znacznie więcej niż dzisiaj.
Inglot już kojarzy się ze znaną marką kosmetyczną, ale w Polsce w tej branży działa mnóstwo firm. Jak pan ocenia ten sektor?
Myślę, że polska branża kosmetyczna bardzo dobrze dziś wypada na tle pozostałych przemysłów. Niestety, przed rodzimymi producentami coraz trudniejsze zadanie. Dostosowanie się do nowych regulacji unijnych dotyczących kosmetyków jest coraz bardziej kosztowne. Małym firmom będzie trudno sfinansować wszystkie nowe wymagania. Co ważne, zmienia się też model sprzedaży detalicznej. Coraz większy udział w obrocie zaczyna mieć handel z super- i hipermarketami oraz sieciami drogerii. Małym firmom trudno wejść na ich półki.
Czy ten rok, w którym trzeba było się zmierzyć z kryzysem, a tym samym ze spadkiem popytu, będzie dobry dla firmy?
Mogę już powiedzieć, że tak. Wynik za pierwsze trzy kwartały jest niewiele mniejszy od całego ubiegłorocznego zysku. A przed nami jeszcze najlepszy okres dla branży. To ostatnie tygodnie roku, gdy wszyscy robią przedświąteczne zakupy.
*Wojciech Inglot
założyciel firmy Inglot. Zaczynał w latach 80. od produkcji płynu do czyszczenia głowic magnetofonów na sprzęcie odkupionym od Polfy. Produkcję kosmetyków zaczął od lakierów do paznokci.