Odkąd brokerzy oferują elektroniczne platformy handlu, forex stał się bardziej dostępnym rynkiem dla inwestorów indywidualnych.
– Zainteresowanie tym rynkiem w tej grupie rośnie – ale na pewno nie jest ono tak duże, jak w przypadku rynku akcji. Ciągle forex jest zdominowany przez instytucjonalnych graczy, ale dzięki nowym technologiom staje się on coraz bardziej dostępny dla osób fizycznych – mówi Przemysław Kwiecień z X-Trade Brokers.
Według Czcibora Dawida, wiceprezesa TMS Brokers, grono zainteresowanych rynkiem walutowym stale się powiększa.
– Ten krąg dość szybko rośnie. Nie ma statystyk dotyczących wielkości rynku. Można szacować, że liczba aktywnie inwestujących to w Polsce 20–30 tys. osób – ocenia.
Reklama
Żeby zacząć inwestować na foreksie, trzeba mieć rachunek inwestycyjny. Można go otworzyć w którejś z firm brokerskich, które specjalizują się w tego typu usługach – ale inwestowanie w waluty zaczynają oferować też domy maklerskie, które wcześniej zajmowały się tylko rynkiem papierów wartościowych. Już na etapie otwierania rachunku inwestor indywidualny może napotkać pierwszą barierę: wymóg minimalnej wpłaty. Może ona wynosić 1–2 tys. zł.
Teoretycznie na foreksie może inwestować każdy, kto ma na to ochotę i pieniądze. Analitycy podkreślają jednak, że to rynek bardzo ryzykowny. Przy zawieraniu transakcji wykorzystywany jest bowiem mechanizm dźwigni finansowej. Najczęściej dźwignia wynosi 1 do 100. Żeby system przyjął zlecenie, trzeba wpłacić depozyt o wartości 1 proc. transakcji. To powoduje, że przy zaangażowaniu stosunkowo niewielkich kwot – np. 1000 euro – zawiera się transakcje o wielokrotnie większej wartości: w tym przypadku 100 tys. euro. I to od wartości transakcji liczone są potencjalne zyski. Ale straty także.



– Trzeba być świadomym ryzyka, jakie wiąże się z danym typem inwestycji. Jeśli ktoś otwiera rachunek inwestycyjny, żeby zapisać się np. na akcje dużego banku, a potem przez kilka dni modli się, żeby na nich zarobić – to taka osoba nie jest świadoma ryzyka inwestycyjnego. I nie powinna inwestować na foreksie – mówi Przemysław Kwiecień.
– To jest rynek dla inwestorów indywidualnych, ale ci mniej doświadczeni powinni być bardziej ostrożni przy wykorzystywaniu dźwigni walutowej – uważa Czcibor Dawid, wiceprezes TMS Brokers.
Ile trzeba mieć na start? To zależy od pary walutowej, na jakiej inwestor zamierza grać. Jednostka transakcyjna to tzw. lot – wynosi on 100 tys. jednostek waluty bazowej (pierwszej z pary walut, w jaką się inwestuje). Jeśli waluta bazowa ma stosunkowo niski nominalny kurs wobec złotego, to depozyt też będzie stosunkowo niski.
– Żeby myśleć o w miarę efektywnym inwestowaniu, kwota 5 tys. zł jest absolutnym minimum. Przy niej można myśleć już o jakiejś strategii – mówi Przemysław Kwiecień.
Jednak na polskim rynku pojawiają się oferty, gdzie jednostką transakcyjną jest minilot (czyli 10 tys. jednostek), a nawet mikrolot (1000 jednostek).
– To umożliwia otwarcie pozycji przy depozytach rzędu kilkudziesięciu złotych. Dzięki temu na rynek walutowy mogą wejść inwestorzy z mniejszym doświadczeniem. Taką inwestycję mogą traktować np. jako zabezpieczenie przed zmianą kursu walut przy walutowym kredycie hipotecznym. Przy kwocie 1–2 tys. zł można już taki portfel zoptymalizować – mówi Czcibor Dawid.
Według analityków zawsze warto dążyć do zmniejszenia dźwigni. To oznacza, że posiadając np. 10 tys. zł, staramy się zawrzeć transakcję, która zaangażuje jako depozyt np. 1 tys. zł. W takim układzie realnie lewar nie wynosi 1 do 100, ale 1 do 10.