Dyrektywa unijna w sprawie efektywności końcowego wykorzystania energii i usług, mająca doprowadzić do zmniejszenia zużycia energii w UE o co najmniej 9 proc., została przyjęta w 2006 roku. Wynikało z niej, że każdy kraj członkowski ma przyjąć przepisy ustawowe, wykonawcze i administracyjne potrzebne do zrealizowania tej dyrektywy najpóźniej do maja 2008 r.

Unijne zobowiązania

Polska, z trzy razy bardziej energochłonną gospodarką od krajów starej UE, miała wypełnić to zobowiązanie przede wszystkim przez przyjęcie ustawy o efektywności energetycznej. Ta ustawa miała też nam pomóc w wywiązaniu się z unijnego Pakietu Energetyczno-Klimatycznego. Bez niej nie uda się także zrealizować rządowego programu Polityka energetyczna Polski do roku 2030, której jednym z głównych założeń jest dążenie do obniżenia energochłonności polskiej gospodarki do poziomu krajów starej UE i osiągnięcia tzw. zeroenergetycznego wzrostu gospodarczego. Chodzi o to, żeby wzrostowi gospodarczemu nie towarzyszył wzrost zużycia energii.

Krytyka i naciski

Reklama
Mimo to prace nad tą ustawą, rozpoczęte przez Ministerstwo Gospodarki ponad dwa lata temu, wciąż niemiłosiernie się ślimaczą. Choć Krajowa Agencja Poszanowania Energii podsuwała resortowi gotowe rozwiązania. Najpierw, jak zapowiadało ministerstwo kierowane przez Waldemara Pawlaka, projekt miał być gotowy w kwietniu 2008 r., a ustawa miała wejść w życie na początku 2009 roku. Ponad rok temu, ówczesny szef Departamentu Energetyki resortu gospodarki, Zbigniew Kamieński, powiedział, że projekt już powstał i jeszcze w 2008 roku trafi do uzgodnień międzyresortowych. Zamiast tego, dokument trafił na półkę (nieoficjalnie mówiło się, że stało się to na skutek lobbingu firm energetycznych, którym ustawa nie była na rękę), z której ministerstwo zdjęło go dopiero wiosną tego roku, ogłaszając oficjalnie zakończenie prac nad projektem. I obiecując, że ustawa zacznie obowiązywać od początku 2010 roku. Wtedy wydawało się to jeszcze realne. Ale gotowy dokument skrytykował Urząd Regulacji Energetyki (URE) i firmy elektroenergetyczne. Ministerstwo Gospodarki zaczęło więc go poprawiać, ale i tym razem w wolnym tempie.



Kolejne zastrzeżenia

Ostateczna wersja projektu została skierowana do uzgodnień międzyresortowych dopiero w lipcu. Wówczas do akcji wkroczyło Ministerstwo Finansów, które zgłosiło w stosunku do ustawy wiele poważnych zastrzeżeń. Resort stwierdził, że odbije się ona negatywnie na gospodarce. Firmy elektroenergetyczne musiałyby bowiem wykazywać, że zużycie energii zmniejsza się w tempie założonym przez ustawę. A jeśli by tego nie wykazały, byłyby obarczane karami finansowymi. Miałyby też obowiązek skupowania tzw. białych certyfikatów, przyznawanych przedsiębiorstwom i instytucjom, które ograniczyły konsumpcję energii. Poza tym Ministerstwu Finansów nie spodobało się, że przynajmniej na początku ustawa zwiększyłaby wydatki państwa. Ponieważ według niej musiałyby zmniejszać zużycie energii wszystkie instytucje publiczne (o 1 proc. rocznie), co wymagałoby inwestycji np. w termomodernizację. Profesor Krzysztof Żmijewski z Politechniki Warszawskiej z kolei uważa, że inwestycje w zmniejszenie zużycia energii zwiększą konkurencyjność oraz innowacyjność.
Opór resortu finansów spowodował kolejny poślizg. Prace parlamentarne nad projektem i przyjęcie go przez Sejm zajmie co najmniej kilka tygodni. A zostanie jeszcze Senat i prezydent. Tymczasem ustawa ma wejść w życie dopiero w trzy miesiące po jej ogłoszeniu. To oznacza, że zacznie obowiązywać najwcześniej późną wiosną. Jeśli tylko nie natrafi na kolejnych hamulcowych.