Polska łagodnie przechodzi przez kryzys, nasza gospodarka rośnie, a mimo to w finansach publicznych zanosi się na katastrofę. Rząd musi załatać gigantyczną dziurę w przyszłorocznym budżecie państwa. Skąd się ona wzięła i dlaczego ekonomiści biją na alarm, skoro gospodarka wcale nie wygląda najgorzej?

Diagnoza jest stosunkowo prosta: dziura w dochodach byłaby o wiele mniejsza, gdyby nie obniżka podatku PIT i drugi etap zmniejszania składki rentowej. To główni winowajcy fatalnej kondycji budżetu. Wystarczy zsumować efekt zmian w podatkach i składkach: reforma PIT ma zostawić w tym roku w kieszeniach podatników 8 mld zł, co zarazem zmniejszy dochody budżetu o tę właśnie kwotę. Z kolei łączny koszt obniżenia składki rentowej to około 23 mld zł. Tymczasem deficyt planowany na przyszły rok przekracza 52 mld zł.

>>> Polecamy: Kto powinien bać się Wielkiego Deficytu

Drugi winowajca budżetowych kłopotów to kryzys. To on powoduje, że do państwowej kasy trafia mniej pieniędzy niż w okresie prosperity. Dlatego nawet gdyby PIT i składka rentowa nie były zmniejszane, dziura w państwowej kasie zapewne i tak w przyszłym roku byłaby większa niż w tym (27,2 mld zł). Jednak z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że nie musiałaby ona być aż tak duża.

Ryzykowne manipulacje

Reklama

Polska ma problemy z deficytem niezależnie od tego, czy gospodarka kwitnie, czy nie. W czasie kryzysu kłopoty tylko przybierają na sile. Problem polega na tym, że w czasach dobrej koniunktury kolejne rządy nie robią nic, żeby zmniejszać nierównowagę w finansach publicznych. Politycy wychodzą z założenia, że nie ma sensu narażać się wyborcom, skoro rozpędzona gospodarka daje państwowej kasie niezły dochód. Po co więc manipulować przy zasadach waloryzacji emerytur i rent, po co odbierać przywileje emerytalne, skoro i tak koniunktura jest dobra, kasa z podatków płynie, a potrzeby budżetu stosunkowo łatwo sfinansować, sprzedając obligacje?



Taka jest zresztą charakterystyczna cecha polskiego budżetu: nawet wtedy, gdy gospodarka rośnie w tempie 6 – 7 proc. wydajemy więcej, niż zarabiamy. Czas prosperity to najlepszy moment na radosną twórczość polityków. Tak było na przykład za czasów poprzedniego rządu. W latach 2006 – 2007 nie istniały nawet pozory racjonalnej polityki budżetowej. Z jednej strony zwiększano wydatki (becikowe, podatkowa ulga prorodzinna), z drugiej lekką ręką rezygnowano z części dochodów (składka rentowa i plan obniżenia PIT). Efekt był taki, że gdy PKB rósł o ponad 6 proc. rocznie, wydatki budżetu wzrastały nominalnie o blisko 14 proc. Budżet nie był w stanie wypracować nadwyżki – ciągle miał deficyt, co sprowadzało się do tego, że rząd musiał pożyczać.

Dlaczego nie ścięto wydatków?

Zwolennicy cięcia składki rentowej twierdzą, że wpływy do FUS nie spadły radykalnie po obniżce. Rzeczywiście w 2007 roku funduszu zebrał ponad 100 mld zł – czyli o prawie 8 mld zł więcej niż rok wcześniej. Jednak trzeba pamiętać, że obniżona składka obowiązywała dopiero od lipca 2007 roku. W 2008 roku, gdy reforma mogła się w pełni rozwinąć, FUS pozyskał 98 mld zł, czyli o 2 mld zł mniej niż rok wcześniej. W warunkach, gdy płace – a więc podstawa, od której liczone są składki – rosły w tempie ponad 10 proc. rocznie, to słaby wynik.

Zytę Gilowską, ówczesną minister finansów, autorkę pomysłu obniżki składki, można oczywiście zrozumieć: w 2006 i 2007 roku, gdy przymierzano się do wprowadzenia tej zmiany, nikomu nie przyszło do głowy, że pod koniec 2008 roku gospodarka dostanie poważnej zadyszki. Jednak czy nie można było wówczas przynajmniej spróbować ograniczyć część wydatków? Nie zrobiono tego. Szkoda, bo przecież sama autorka reformy składkowej często mówiła o ryzyku, jakie niesie za sobą wzrost długu publicznego.



Samobój rządu

Politycy rządzący dzisiaj Polską już na początku kadencji przejęli sposób rozumowania poprzedników. Dwa lata temu oświadczyli, że priorytetem są podwyżki dla części sfery budżetowej. Przy tym bezrefleksyjnie został utrzymany plan drugiego etapu obniżenia składki rentowej. Co gorsza, rząd nie wycofał się z planu obniżki stawek PIT. Nawet pod koniec 2008 roku, gdy było już jasne, że gospodarka nie wyjdzie cało z wstrząsu, jaki zafundował nam rynek finansowy, rząd uparł się, by utrzymać nowe zasady.
Był to gol samobójczy, bo procykliczność naszych publicznych finansów pokazała się w pełnej krasie już w kilka miesięcy po wybuchu kryzysu. Dochody budżetowe zaczęły się kurczyć – co wynika z cyklu koniunkturalnego. Mówiąc w skrócie: Polacy zaczęli tracić pracę, a ci, którzy pracowali, nie domagali się już podwyżek płac. Inni musieli pogodzić się z obniżkami pensji. To wszystko przełożyło się na spadek wpływów podatkowych. Rząd dolał oliwy do ognia, bo i tak ograniczył malejące wpływy, jeszcze bardziej zmniejszając stawki podatkowe. Nie było to rozsądne, skoro po drugiej stronie bilansu znajdują się wydatki, których praktycznie nie można ruszyć. Trzy czwarte z nich są zapisane w ustawach.
Co więcej, rząd z góry założył, że nie będzie próbował wprowadzać żadnych systemowych zmian w wydatkach, bo i tak próby reformy zakończą się porażką. Bezpośredni skutek takiej polityki to konieczność znowelizowania budżetu w tym roku i gigantyczny deficyt w budżecie przyszłorocznym.

Mniejsze zakupy

Zwolennicy obniżki podatków twierdzą, że w kieszeniach Polaków dzięki niższemu PIT zostanie kilka miliardów złotych. Te pieniądze trafią na rynek. Konsumpcja podtrzyma gospodarkę i dzięki niej unikniemy recesji.

Teoretycznie jest to prawda. Rzecz w tym, że w Polsce obniżka podatków dotyczy głównie najbogatszych grup podatników. A ci raczej chętniej inwestują i oszczędzają, niż konsumują. To po pierwsze. Po drugie w warunkach pogarszającej się koniunktury i wzrostu niepewności skłonność do wydawania pieniędzy, zwłaszcza na artykuły drugiej potrzeby, np. na samochód czy wyższej klasy telewizor, też jest mniejsza. Upraszczając: gdy ktoś się boi, że straci pracę, nie będzie wydawał pieniędzy na coś, bez czego może się obejść.



Wystarczy spojrzeć na dane makroekonomiczne: dynamika konsumpcji prywatnej radykalnie spadła w I i II kwartale tego roku. O ile w ubiegłym rosła średnio o ponad 5 proc. w skali roku, o tyle od stycznia do marca 2009 roku zwiększyła się o 4,6 proc. Drugi kwartał to zaledwie 3,4-proc. wzrost. Ekonomiści prognozują jeszcze ostrzejsze wyhamowanie w III i IV kwartale. Według Międzynarodowego Funduszu Walutowego konsumpcja prywatna w tym roku wzrośnie o 2,5 proc. W ubiegłym roku zwiększyła się o 5,4 proc. Jeszcze gorzej będzie – według MFW – w roku przyszłym, gdy dynamika konsumpcji skurczy się do 1,8 proc. Jeszcze dwa słowa o udziale konsumpcji prywatnej we wzroście PKB. W ubiegłym roku wynosiła ona ponad 3,5 proc. W drugim kwartale tego roku spadła do 1 proc.

Co nas czeka

W przyszłym roku temat podwyżek podatków prawdopodobnie wróci. Nie da się przecież na dłuższą metę powstrzymywać narastania długu za pomocą księgowych sztuczek. Można oczywiście wymyślić kolejny fundusz, który nie mieści się – według polskiej definicji – w sektorze finansów publicznych i obarczyć go finansowaniem wydatków na kilkadziesiąt miliardów złotych. Można też liczyć na prywatyzację. Ale na dłuższą metę to nie rozwiąże problemu. Pewnie wrócimy do trzech stawek w PIT albo tzw. baza podatkowa zostanie rozszerzona, np. standardową 22-proc. stawką VAT zostaną objęte niektóre usługi, niżej dziś opodatkowane. Na poważniejsze zmiany w wydatkach trudno chyba liczyć, bo po wyborach prezydenckich mamy przecież parlamentarne.
ikona lupy />
czarna dziura / Bloomberg