Twierdzę od pewnego czasu, że żyjemy w świecie, w którym prawdopodobieństwo kontynuacji trendów stoi pod znacznie większym znakiem zapytania niż jeszcze kilka lat temu.
Ta zmiana nie wynika – jak np. ostateczny upadek komunizmu w latach 1989 – 1991 – z kompromitacji określonej koncepcji cywilizacyjnej, która załamała się pod ciężarem własnej nieudolności.
Przeciwnie, sukcesy kapitalistycznej gospodarki rynkowej są ogromne i to kapitalizmowi zawdzięczają swoje przyspieszenie dwa najludniejsze kraje świata: Chiny i Indie. Zagrożenia dla perspektyw rozwojowych biorą się przede wszystkim z tego, że istnieje znaczny rozziew między kompetentną oceną stanu faktycznego: jakości instytucji gospodarki kapitalistycznej, a oceną tychże instytucji przez polityków i elity społeczne.

Ucieczka do lasu

Ponieważ to percepcja rzeczywistości, a nie rzeczywistość per se decyduje o podejmowanych działaniach, więc powyższy rozziew nie może nie budzić niepokoju analityków zainteresowanych dynamizmem kapitalistycznej gospodarki. Potencjalne zmiany trendu cywilizacyjnego czy choćby znaczące modyfikacje instytucjonalne tejże gospodarki mogą bowiem zaważyć bardzo silnie na perspektywach gospodarki światowej (a zwłaszcza jej dotychczasowego lidera, tzn. świata zachodniego).
Reklama
Trudno określić prawdopodobieństwo wprowadzenia zmian, a zwłaszcza ich skalę. W stosunku do grudnia ubiegłego roku wydaje się, że prawdopodobieństwo panicznego porzucenia kapitalizmu w stylu ucieczki Majów z siedzib swej cywilizacji do leśnych ostępów i w konsekwencji reprymitywizacja życia gospodarczego i społecznego chyba nam już nie grozi (pomimo młodych demonstrantów z plakatami: „Unieważnić pieniądze...”, fotografowanych przy okazji kolejnych spotkań grupy G20).
Niektórzy uczestnicy spotkań tej grupy może by i chcieli zmienić świat, ale – na szczęście! – bogowie nie dali im ani dostatecznie dużo wiedzy, ani dostatecznie dużo siły politycznej, by dokonać zmian tak bardzo radykalnych. Można o nich powiedzieć to, co mawiano o rządach cesarstwa Habsburgów, że surowość ich regulacji łagodzona była przez typową dla habsburskich rządów rozleniwioną i nieudolną ociężałość (Schlamperei).
Co nie znaczy, że nie ma wśród nich chęci dokonywania zmian. Jeśli dwóch przywódców politycznych poważnych państw, prezydent Francji i premier Wielkiej Brytanii, publikuje w Wall Street Journal artykuł, iż należy kontrolować ceny ropy naftowej, bez jakichkolwiek odniesień do wzrostu popytu na ropę w ostatniej dekadzie i bez zrozumienia, skąd wzięło się zainteresowanie rynków surowcami, nie może to nie budzić poważnego niepokoju.
W ocenie tego, co doprowadziło do globalnego kryzysu finansowego, istnieje wśród ekonomistów może nie konsensus, ale znaczny stopień zgodności, że to właśnie polityka gospodarcza państwa znacznie przyczyniła się do tego kryzysu. Niektórzy zresztą idą dalej, przyznając państwu (amerykańskiemu) rolę nie tylko współsprawcy, ale wręcz inicjatora kryzysu, tworzącego warunki dla hazardu moralnego na wielką skalę.
Propozycje regulacji rynków finansowych – wychodzące od rządów i politycznych konwentykli typu G20 – zdumiewają populistyczną małostkowością pomysłodawców (regulowanie płac bankowców) i intelektualną ograniczonością (tworzenie nowych regulacyjnych organów i nowych regulacji w starym stylu: więcej sprawozdań i wskaźników orientacyjnych). Potencjał dla szkodliwego interwencjonizmu pozostaje więc ogromny i nie może to nie budzić niepokoju.



Dwie sprzeczności naraz

Przed rokiem nakreśliłem dwa scenariusze, z których optymistyczny zakładał wyjście gospodarki światowej z recesji od połowy 2009 r., a drugi zakładał interpretację schumpeterowską, że recesja jest okresem kuracji po ekscesach ekspansji, a ponieważ ekscesy te były bardzo poważne, więc i kuracja będzie dłuższa i boleśniejsza. Zakładałem więc, jak w latach 1974 – 75, dwa lata recesji.
Paradoksalnie spełniły się w pewnym sensie oba scenariusze. Scenariusz pierwszy spełnił się pod względem czasu trwania recesji: rzeczywiście, gospodarki zachodnie w większości zaczęły wychodzić z recesji w III kw. br. Jednakże krótszy okres recesji został zrekompensowany większą głębokością recesji: średnie spadki PKB w dużych gospodarkach świata zachodniego sięgają 4 proc. W sumie więc spadki z lat 1974 – 75 skumulowały się co do skali w okresie jednego roku. Powtarzamy więc recesję z lat 70. XX w. w krótszym okresie.
Skąd się to wzięło? Wiosną br. zwracałem uwagę w Przeglądzie na zmiany technologiczno-organizacyjne, jakie następowały w międzyczasie. Dzisiaj poziom kontroli zapasów, zarówno surowców, materiałów i części, jak i wyrobów gotowych, jest w przedsiębiorstwach nieporównanie wyższy. Nie powinno to zaskakiwać: wystarczy zajrzeć do któregoś z lepszych podręczników Multinational Business. Od jesieni 2008 r. obserwowaliśmy kompresję w czasie cięcia zapasów, zmniejszania zamówień i w efekcie ograniczania produkcji. Tak więc to właśnie owo „nowe” przekształciło dwa scenariusze w jeden, wprowadzając korektę do typowej schumpeterowskiej recesji lat 1974 – 75.
Większość krajów zachodnich poszła, z mniejszym lub większym entuzjazmem, w ślady Ameryki, tworząc własne fiskalne programy stymulacyjne, a także prowadząc politykę prawie zerowych stóp referencyjnych, wzmocnioną drukowaniem pieniądza (eufemistycznie zwanym ułatwieniami ilościowymi – quantitative easing). Wielu uważa, iż zapobiegło to powtórce z depresji lat 30. XX w.
Natomiast interesujące w warunkach powrotu do keynesowskich idei jest to, że większy stopień zgodności dotyczy polityki monetarnej niż fiskalnej. Krytyka „stymulusów” w kolejnych państwach, połączona z krytycznymi ocenami działań rządu Stanów Zjednoczonych, dotyczy tak świata polityki (casus kanclerz Merkel upominającej rząd USA za jego rozrzutność), jak i świata nauki.
Odnośnie do tego ostatniego najbardziej wyrazista i najdalej idąca jest krytyka prof. Barro tzw. mnożnika keynesowskiego. Robert Barro podkreśla (patrz Wall Street Journal, 2 – 4.10.2009 r.), że wyobrażenia mnożnika powyżej jedności, tzn. wzrostu PKB o więcej, niż się włożyło w gospodarkę w ramach fiskalnej stymulacji, należy między bajki włożyć. Empiryczne badania ostatnich dziesięcioleci, w tym jego własne, wskazują, że nawet w latach wojen, gdy wzrost wydatków i efektów da się najłatwiej policzyć, mnożnik dla USA mieścił się w granicach 0,7 – 0,8. W warunkach pokojowych generalnie przeważająca część nowych wydatków zastępowała inne wydatki, a mnożnik dla okresu 1942 – 78 (a więc obejmującego także okresy wojen) wyniósł 0,14. Barro akceptuje posunięcia władz publicznych wzmacniające system finansowy, ale „stymulus” prezydenta Obamy uważa za mało zaawansowaną intelektualnie powtórkę z keynesowskiej „Ogólnej teorii...”.



Interesującym nawiązaniem do krytycznych uwag prof. Barro są wspomniane już wyniki zmian PKB za III kw. 2009 r. Otóż pomijając USA jako swoistą „klasę dla siebie”, przejście od spadków do wzrostów w III kw. w relacji do II kw. br. wydaje się odwrotnie proporcjonalne do skali zaangażowań fiskalnych poszczególnych krajów. Najszybszy wzrost odnotowały Niemcy (+0,7 proc. kw./kw.) i Włochy (+0,6 proc.), których zaangażowanie fiskalne jest dość umiarkowane. Francja zarejestrowała wzrost PKB bliski średniej dla całej eurozony (+0,3 proc. kw./kw.), natomiast dwa kraje, których deficyty budżetowe przekroczą w tym roku 10 proc. PKB – Hiszpania i W. Brytania – odnotowały spadki w III kw. (też kw./kw.), odpowiednio 0,4 proc. i -0,3 proc. PKB.

Stare i nowe

Mieszankę nowego ze starym stanowi rola Niemiec jako lokomotywy europejskiego przejścia od spadków do wzrostów. Sama rola nie stanowiłaby niczego nowego; Niemcy nieraz pełniły rolę lokomotywy w sporej liczbie powojennych cykli koniunkturalnych. Nie jest też nowością, iż ta rola wynikła z przyspieszenia niemieckiego eksportu. Nowością jest tutaj co innego, mianowicie kierunek zwiększonego strumienia eksportu. Niemcy znacznie zwiększyły bowiem eksport dóbr inwestycyjnych i półfabrykatów do Chin. Podobnie zresztą uczynili Japończycy. Zanim jednak pospiesznie odtrąbimy pojawienie się nowego mocarstwa ekonomicznego, zdolnego wpływać na przebieg cyklu koniunkturalnego, warto poczynić pewne zastrzeżenia.
Otóż gospodarka chińska jest ciągle jeszcze mniejsza niż japońska czy niemiecka. Natomiast władze chińskie przestraszone konsekwencjami spadku tempa wzrostu do 5 – 6 proc. zafundowały swojej gospodarce pakiet stymulacyjny rzędu 500 mld dol., który miał zastąpić popyt eksportowy, spadający bardzo wyraźnie. Biorąc pod uwagę strukturę gospodarki chińskiej, dotyczył on przede wszystkim inwestycji publicznych.
Był to wysiłek jednorazowy w wielkiej jak na tę gospodarkę skali i teraz politykom chińskim nie pozostaje wiele innego, jak tylko czekać, aż „zaskoczy” eksport oraz inwestycje prywatne. Na te ostatnie trudno jednak liczyć, dopóki są niewykorzystane moce produkcyjne. Niewiadomą jest natomiast konsumpcja prywatna, gdyż Chińczycy w trudnych czasach raczej zwiększają oszczędności niż wydatki. A biorąc pod uwagę to, że udział konsumpcji prywatnej w PKB jest w Chinach poniżej 40 proc., impulsy prowzrostowe konsumpcji prywatnej będą dla reszty świata jeszcze długo znikome.
Wreszcie, patrząc na proporcje, należy stwierdzić, kończąc ocenę minionego roku kryzysu, że najbliżej wielkiej depresji lat 30. ub. wieku okazał się handel światowy. Skala spadków, być może nawet kilkunastoprocentowa, jest bowiem nieporównywalna z żadnym z cykli koniunkturalnych po II wojnie światowej.



Najbliższe siedem lat

Interpretacje przyczyn, środków zaradczych, a zwłaszcza przebiegu kryzysu budzą ciągle pewne, choć po części malejące (patrz wyżej) kontrowersje. Natomiast przewidywania tego, co będzie, rozjeżdżają się w zupełnie różnych kierunkach. Nie będę się tutaj zajmować myśleniem w kategoriach powrotu do normy (plus więcej podatków i regulacji), które dominuje w kręgach – wielce licznych – majsterkowiczów naszego zachodniego świata.
Pominę też wieszczów nowego ładu globalnego, w którym już jutro (a najdalej pojutrze) Chiny i Indie zastąpią zmęczony świat zachodni jako liderzy ładu ekonomicznego. Po pierwsze, myślenie w tych kategoriach z perspektywy tylekroć szybszego wzrostu gospodarczego przypomina prognozowanie wzrostu niemowlęcia na podstawie przyrostów w centymetrach w okresie pierwszych dwóch lat życia.
Po drugie, przywództwo ekonomiczne oznacza wpływanie na świat zewnętrzny swoimi zachowaniami w gospodarce – i to nie tylko za pośrednictwem eksportu. W tym ostatnim przypadku jest się bowiem bardziej zależnym od świata zewnętrznego niż świat zewnętrzny od takiego lidera.
Świat zachodni jest rzeczywiście zmęczony, a może bardziej nawet niepewny swych dotychczasowych cywilizacyjnych przewag i w efekcie bojaźliwy. Niemniej jeszcze długo będzie odgrywać dominującą rolę w światowym handlu i inwestycjach. Ta dominacja będzie jednak powoli słabnąć. Przyczyny tego są trojakie.
Po pierwsze, państwo opiekuńcze od dawna wysysa żywotne soki z zachodnich, zwłaszcza zachodnioeuropejskich gospodarek. Rozwijały się one przez ostatnie ćwierć wieku (1980 – 2005, a więc przed nadejściem obecnego kryzysu) w tempie zaledwie 2,5 proc. rocznie. Na ciężar socjalu nakładał się jeszcze ciężar etatystycznej tradycji, bardzo niesprzyjającej innowacyjności (stąd np. porażka strategii lizbońskiej).
Po drugie, kryzys przyniósł dramatyczne zwiększenie ciężaru zadłużenia, co jeszcze bardziej spowolni dynamizm gospodarczy. Słabnie on bowiem w miarę zwiększania relacji wydatków publicznych do PKB; te zaś rosną wraz z zadłużeniem sektora publicznego.
Wreszcie, po trzecie, przez minione ćwierćwiecze mieliśmy centrum innowacyjne gospodarki światowej w postaci Stanów Zjednoczonych, które – wraz z innymi krajami kultury anglosaskiej (Wielką Brytanią, Australią, Irlandią, Nową Zelandią) – rozwijały się szybciej niż kraje kontynentalnej Europy. Cechą wspólną tej grupy krajów było mniejsze przeregulowanie i niższe podatki.
Tymczasem zwrot USA pod nową prezydenturą w ostatnich latach w kierunku europejskiego modelu socjalnego i przypływ wiary w zbawczą moc interwencji (makroekonomicznej i regulacyjnej) podważa dotychczasowe przewagi gospodarki amerykańskiej. Można powiedzieć, że gospodarka UAS w iście amerykańskim tempie dogania sklerotyczne państwa opiekuńcze zachodniej Europy. Przy długu publicznym dochodzącym do 80 – 100 proc. PKB, wyższych podatkach i przeroście regulacji można się obawiać, że Ameryka dostosuje się swoją innowacyjnością i dynamiką gospodarczą do kontynentalnej Europy. Wielka Brytania weszła wcześniej na tę drogę, ale też przyspieszyła w ostatnich dwóch latach.



Tak więc gospodarki zachodnie będą rozwijać się w średnim okresie (3 – 7 lat) wolniej, w granicach 1 – 2 proc. rocznie. Podobnie zresztą Japonia. Niewątpliwie oddziaływać to będzie na wzrost gospodarczy innych krajów, z Chinami włącznie. Nie co roku bowiem te ostatnie mogą pozwolić sobie na „stymulus” rzędu 500 mld dol. A przecież autor niniejszego, biorąc pod uwagę czynniki obniżające dynamikę gospodarczą świata zachodniego (i nie tylko), nie uwzględnił kosztów szaleństw klimatycznych w postaci drastycznie podwyższonych kosztów energii ze źródeł tradycyjnych. I nie uwzględnił też innych czynników, pomijanych zwykle w rozważaniach prognostycznych.
Być może świat zachodni – zmęczony, wystraszony i pragnący świętego spokoju za wszelką cenę – nabierze jeszcze energii. Jak mawiał biznesmen i polityk George Shultz: „Jeśli sytuacja zrobi się dostatecznie zła, ludzie powezmą nawet najbardziej oczywiste i sensowne decyzje”. Do tego zaś, by takie sensowne decyzje mogły być podejmowane, powinny uwzględniać one kilka kwestii spychanych na margines lub pomijanych całkowicie.

Zapomniane wyzwanie

W wielkim zgiełku na temat regulowania wszelkich, nawet mało istotnych drobiazgów w firmach sektora finansowego umyka jedna ważna – być może najważniejsza – kwestia regulacyjna. Wskazują na nią doświadczeni praktycy, jak Paul Volcker, Mervyn King, czy teoretycy, jak Adrian Blundell-Wignall bądź Deepak Lal. Wszyscy oni, różnie rozkładając akcenty proponowanych rozwiązań, wskazują na priorytet rozdzielania bankowości komercyjnej, zabezpieczonej systemem gwarancji bankowych, i nieporównanie bardziej ryzykownej bankowości inwestycyjnej.
Innymi słowy, za najważniejsze uważają oddzielenie działalności bardziej ryzykownej, która w ostatnich dziesięcioleciach korzystała z jazdy na gapę, na koszt ubezpieczonej od runu na bank bankowości komercyjnej. I kiedy nadszedł krach ryzykownych operacji skomplikowanymi instrumentami finansowymi, mogła chować się za plecy tej pierwszej, stawiając zarządców systemu finansowego przed dylematem: ratować całość komercyjno-inwestycyjnego banku gigantycznym kosztem czy pozwolić upaść całości, narażając bezpieczeństwo systemu bankowego, a nie pojedynczych banków. Obawiam się jednak, że konsekwencje decyzji ad hoc, podejmowanych w ostatnich kilkunastu miesiącach, utrudnią znacznie pójście tą najbardziej sensowną drogą.
Trudne problemy przeciążonej gospodarki okażą się jeszcze trudniejsze, gdy wraz ze wzrostem gospodarczym – nawet dość mizernym – ruszy inflacja. Popyt kreowany zwiększonymi wydatkami publicznymi zetknie się bowiem z wyższymi kosztami wytwarzania subsydiowanej podaży (koszty produkcji np. samochodów będą rosnąć, nie maleć!).
W dodatku – i jest to kwestia niemal niedyskutowana na forach międzynarodowych – w tle czai się jeszcze jedno źródło inflacji. Kilkakrotnie pisałem o długich cyklach surowcowych (tzn. dotyczących surowców mineralnych). Głęboka recesja – podobnie zresztą jak w poprzedniej fazie wysokich cen, tzn. w latach 70. XX w. – spowodowała przejściowo znaczny spadek cen, ale powrót wzrostu gospodarczego spowoduje niewątpliwie ponowny wzrost cen, który trwać będzie mniej więcej do połowy przyszłej dekady. To dodatkowo oddziaływać będzie na wzrost inflacji i osłabienie dynamiki PKB.
ikona lupy />
Czy krach na miarę chwil po upadku banku Lehman Brothers może się powtórzyć? Bloomberg / DGP
ikona lupy />
Być może świat Zachodu, zmęczony, wystraszony i pragnący świętego spokoju za wszelką cenę, nabierze jeszcze energii Marcin Łobaczewski / DGP