Poza nim żadne z wymienionych państw nie należy do tego liczącego już pół wieku klubu, choć zalicza się je do największych gospodarek naszej planety. Dlaczego zatem dołączyło doń Chile, stając się pierwszym członkiem OECD w Ameryce Południowej? Odpowiedź jest dwuwarstwowa. Po pierwsze, trzeba chcieć – żadnego kraju się do tego nie zmusza, nie przyznaje się też członkostwa automatycznie.
Z tego powodu poza klubem pozostaje np. Brazylia. Również w Rosji brakuje chyba woli politycznej, choć jest ona „krajem kandydującym”. Gdy zresztą jakiś kraj postanawia do OECD przystąpić, to ona decyduje, czy go przyjąć. Na tym właśnie polega haczyk, którego istnienie wyjaśnia, dlaczego przez całą ubiegłą dekadę nie było nowych przyjęć. Ich kryteria nie są stałe, ale kraje „uznawane za podobne” muszą osiągnąć pewien poziom rozwoju gospodarczego, oczekuje się też, że wniosą do tego klubu coś nowego i użytecznego.
Reklama
Na przykład Meksyk, który należy do OECD od 1994 roku, wniósł podobno do niej doświadczenia z dziedziny bioróżnorodności i migracji. Tym razem OECD uznała, że jej mniej rozwinięci członkowie mogą się czegoś nauczyć od Chile, jeśli idzie o reformy emerytalne i politykę podatkową. W zamian za to Chile może rozkoszować się czymś, czego poszukują wszyscy ludzi i wszystkie kraje: miłym poczuciem przynależności.
Bo innych korzyści z członkostwa jest niewiele. Pożądane jest przyjmowanie kodeksów dobrych praktyk, np. w dziedzinie ładu korporacyjnego – ale to można zrobić i poza OECD. Bycie członkiem tej organizacji nie pomogło Islandii, ani – ostatnio – Grecji. Choć Chiny i Brazylia do OECD nie należą, wcale nie wiedzie się im źle. Po tej najgorszej od pokoleń recesji należy jednak przyklasnąć każdej organizacji, która próbuje podnieść standardy działalności gospodarczej. Witamy w niej zatem Chile.