Podczas gdy Stany Zjednoczone i Unia Europejska wciąż zmagają się z kryzysem, Chiny mają zupełnie inny problem – jak utrzymać na wodzy zbyt szybko rosnącą i grożącą przegrzaniem gospodarkę.

Chiński bank centralny nakazał w styczniu bankom komercyjnym zwiększyć poziom rezerw kapitałowych o 16 proc., utrudniając tym samym udzielanie kredytów. Ponadto podwyższył oprocentowanie pożyczek międzybankowych i krótkoterminowych papierów dłużnych.

>>> Czytaj też: Chiny domagają się od banków zwiększenia rezerw

- Jest to pierwszy, ale nieomylny znak, że chińskie władze chcą zapobiec przegrzaniu gospodarki w 2010 r. – mówi Andy Xie, niezależny ekonomista z Szanghaju. – Niektórzy nawet zakładają, że nasza gospodarka będzie rosnąć w tempie powyżej 16 proc., a inflacja przekroczy wszystkie spodziewane poziomy - dodaje.

Rząd zareagował więc szybciej niż się spodziewano. Musiał tak postąpić, gdyż w Chinach wielkie banki tradycyjnie już udzielają najwięcej kredytów właśnie w I kwartale każdego roku.

Reklama

Boom w nieruchomościach

Analityk Xie wskazuje na ryzyko związane z rządowym planem stymulacji gospodarki przyjętym już w listopadzie 2008 r., gdy rząd centralny i władze poszczególnych prowincji zaczęły pompować w gospodarkę środki o wartości 585 mld dolarów. Bankom nakazano wtedy pożyczać pieniądze bez ograniczeń. W efekcie do chińskich kredytobiorców na początku 2010 r. trafiło nawet 1,5 bln dolarów.

>>> Czytaj też: Sfrustrowane zagraniczne firmy zmieniają postawę wobec Chin

Badania Chińskiej Akademii Nauk Społecznych dowodzą, że rządowe pieniądze poszły głównie na rozwój infrastruktury: dróg, mostów, lotnisk czy elektrowni. Zaś środki pożyczone przez prywatne firmy i konsumentów indywidualnych zostały użyte do nabycia nieruchomości lub ich rozbudowy. W efekcie rynek akcji wzrósł aż o 80 proc., a we wszystkich większych miastach Państwa Środka trwa boom budowlany.

Zdaniem Xie rząd i tak zareagował zbyt późno, by zapobiec dużemu skokowi inflacji w 2010 r., a zwłaszcza w 2011 r. – Myślę, że władze znalazły się na zakręcie i muszą teraz mocno naciskać hamulce - dodaje. Spodziewa się, że wkrótce zaczną rosnąć szybko koszty produkcji w związku z brakiem wykwalifikowanej siły roboczej i skaczącymi cenami nieruchomości.

Inflacja jak rakieta

Xie twierdzi, że tempo wzrostu cen w Chinach może w nadchodzących latach dojść nawet do 20-25 proc. Choć obecnie inflacja wynosi zaledwie 0,6 proc., to wszystkie ośrodki analityczne, w tym niezależnych banków w Hongkongu, twierdzą, że tak niski poziom jest nie do utrzymania w najbliższych miesiącach.

Czytaj też: Chiny wykorzystują kryzys, by zwiększyc wpływy

Wszystko przez wzrost zarobków Chińczyków i pędzące do góry ceny nieruchomości. Choć w skali kraju wzrost cen między 2008 a 2009 rokiem był umiarkowany i wyniósł 7,8 proc., to w wielkich aglomeracjach doszło do prawdziwego szaleństwa – mieszkania podrożały nawet o 60 proc. A w tym roku wzrost cen może być podobny. Dlatego coraz częściej chińscy ekonomiści mówią o „bańce” na rynku chińskich nieruchomości.

Polityczne ambicje blokują gospodarczy rozsądek

Ograniczenie ryzyka wzrostu inflacji poprzez wzrost stóp procentowych i wyhamowanie akcji pożyczkowej banków – choć gospodarczo rozsądne – spowodowałoby ograniczenie chińskiej ekspansji, której efekty w zeszłym roku mile łechtały chińskich polityków.

>>> Czytaj też: Chiny prześcignęły Niemcy i stały się największym eksporterem świata

W 2009 roku Chiny stały się największym rynkiem samochodowym na świecie, wyprzedzając Stany Zjednoczone. Nabywców w Państwie Środka znalazło aż 13,6 mln pojazdów. Chiny prześcignęły też Niemcy w wielkości eksportu.

Jeśli tempo wzrostu gospodarczego udałoby się utrzymać, w tym roku Chiny stałyby się drugą po USA potęgą gospodarczą świata i przeskoczyły największego rywala – tkwiącą w marazmie Japonię. Jak twierdzą chińscy przywódcy, byłoby to źródło dumy dla całego narodu i dowodziło przewagi chińskiego modelu socjalizmu nad zachodnim kapitalizmem.

>>> Czytaj też: Nadmierne oszczędności mogą ograniczać wzrost chińskiej gospodarki