Elektrownie jądrowe są na tyle bezpieczne, że międzynarodowe prawo zakazuje ich budowy tylko w pobliżu pasów startowych dla samolotów i na terenach narażonych na wstrząsy sejsmiczne.
Wierzymy w to – dopóki ktoś nie powie, że powstanie zaraz za miastem, za naszym miastem. Albo nad ulubionym jeziorem. I chociaż rozum dalej mówi: nie ma ryzyka, to pewnie nie ma Polaka po trzydziestce, któremu w tym momencie pamięć nie podsunęłaby obrazka sprzed dwudziestu paru lat, jak stoi w długiej kolejce po ohydny płyn lugola po awarii elektrowni w Czarnobylu.
Od 1986 r. świat się zmienił, technologie się zmieniły, a atom spowszedniał. I jest bezpieczny. Ale kiedy słyszę, że rząd robi wielkie halo wokół pierwszej elektrowni jądrowej, a potem dowiaduję się, że to wiekopomne przedsięwzięcie nie ma planu – chociaż prace teoretycznie trwają, inwestorzy się garną, a eksperci liczą i dyskutują – to zastanawiam się, kto i dlaczego zupełnie tego nie przemyślał. Za wcześnie, ktoś powie. Nie za wcześnie, żeby szukać miejsca do budowy, a za wcześnie, żeby mieć rządowy plan? A może rząd wierzy w metodę ciszej jedziesz – dalej zajedziesz? Zbudujmy, wyprodukujmy, a potem zastanowimy się, komu podrzucić beczkę z radioaktywnymi odpadami.
Podobno Skandynawowie próbują swoje odpady ulokować w górskich tunelach. Jak państwu podoba się pomysł, żeby za kilka lat i u nas wykorzystać jakieś miłe miejsce pod Giewontem?