Herman Van Rompuy i baronessa Ashton świętują setny dzień na urzędach tzw. prezydenta i ministra spraw zagranicznych UE. Komentatorzy dowodzą, że para ta zawiodła.
Być może. Gdyby jednak na ich miejscu stanął ktokolwiek inny, na przykład wychwalany Tony Blair, dokonałby równie mało. Europa bowiem ani myśli traktować poważnie zapisy traktatu lizbońskiego. I słusznie. Lizbonę szyto dla stabilnej, rozwijającej się Unii. Rzeczywistość tymczasem odbiega od tego obrazu.
Kryzys gospodarczy, który przerodził się w kryzys euro, spowodował renacjonalizację polityki. To nie unijni urzędnicy, ale przywódcy państw, szczególnie najsilniejszych z nich, mają de facto monopol decyzyjny. Nie liczą się już nawet kryteria z Maastricht ustanawiające wspólną walutę, a co dopiero Lizbona.

>>> Czytaj więcej: "Czekać na lepsze czasy"

Reklama