Ci, którzy decydują o losach kolei w Polsce – czytaj politycy – boją się wszystkiego. Nie boją się tylko jednej grupy: pasażerów. Ci mogą cierpieć tak, jak cierpieli przez lata. Najlepszy przykład to ostatnia zima, która zakończyła się wielką kompromitacją polskich kolei.
Zmarnowano dwadzieścia lat. Przez ten szmat czasu nie znalazł się taki odważny, który podjąłby jedyny rodzaj decyzji, które pasażerom dawałyby szanse. A te sprowadzają się do najprostszych rzeczy: realnej konkurencji i prywatyzacji. Wbrew obiegowym opiniom niektórym zarządom kolejowych spółek nie można odmówić menedżerskich zdolności. Tylko że muszą funkcjonować w ramach systemu, który nie stwarza żadnych możliwości wyjścia z kolejowego pata.
Owszem, od dawna już mówi się o prywatyzacji kolejowych spółek, zwłaszcza PKP Intercity. Tyle że – mimo dobrych chęci kolejnych zarządów – tej prywatyzacji jak nie było, tak nie ma. Za to coraz bardziej realne staje się, wymuszone przez europejskie regulacje, wejście zagranicznych konkurentów na polskie tory. Kiedy parę miesięcy temu napisaliśmy, że do takiego kroku szykuje się Deutsche Bahn, odzew czytelników był ogromny. I jednoznaczny: pojawiła się nadzieja, że pociągi w Polsce wreszcie będą przypominały te europejskie.