Skutki obecnego kryzysu finansowego uczelni amerykańskich nie tylko mogą być porównywane do skutków ostatniego kryzysu na Wall Street, ale wkrótce mogą się stać znacznie bardziej toksyczne niż kredyty hipoteczne subprime.
Wyraźnie już je odczuwają nie tylko ogromnie zadłużone uczelnie, studenci i ich rodzice, organizacje filantropijne, lecz także banki i instytucje pożyczkowe, które są jednym z głównych źródeł finansowania funkcjonowania i rozwoju szkolnictwa wyższego w USA.
O zagrożeniach dla amerykańskiego systemu kształcenia w artykule „Academic Bankruptcy”, który ukazał się 14 sierpnia w „New York Times”, napisał Mark C. Taylor, znany w świecie ekspert zajmujący się reformami systemów edukacyjnych.
Twierdzi on, że kryzys finansowy, który tam się ujawnił z ogromną siłą, spowodował, że uczelnie zaczęły sprzedawać swoje produkty edukacyjne poniżej kosztów produkcji.
Równocześnie zostały zmuszone do ograniczenia i radykalnych cięć w wydatkach na funkcjonowanie i rozwój, podnosząc drastycznie czesne i inne opłaty. W rezultacie studenci i ich rodzice muszą znacznie więcej środków przeznaczać na szybko rosnące koszty studiów, najczęściej zadłużając się poprzez zaciągane kredyty bankowe.
Reklama
Do kłopotów finansowych tych specyficznych firm, jakimi są uczelnie, przyczynia się także wzrastająca intensywność konkurencji na globalnych rynkach edukacyjnych. Nasila się bowiem na nich konkurencja o studentów. Ze względu na większą dostępność cenową i jakość oferowanych produktów edukacyjnych coraz częściej jako miejsce studiów są wybierane ośrodki akademickie poza krajem ojczystym. Globalna konkurencja wymusza lokalne zmiany. Rynek oczekuje teraz nowych produktów edukacyjnych o znacznie wyższej jakości, niższej cenie i większych możliwościach indywidualnego wyboru.
Wiele podobnych problemów jest kreowanych przez procesy globalizacji także w innych krajach. Nie uniknęła ich również Polska. Dwadzieścia lat transformacji rynkowej polskiej gospodarki spowodowało masowe zainteresowanie wyższym wykształceniem, którego zwieńczeniem ma być dyplom. Jest on najczęściej traktowany jako ten rodzaj inwestycji, z którym są związane bardzo rozbudzone oczekiwania na uzyskiwanie w przyszłości wysokich dochodów. Oczywiście tam, gdzie jest wysoki popyt, zazwyczaj szybko pojawia się też lepsza lub gorsza oferta podażowa. Ta gorsza sprawia, że często uzyskanie dyplomu uczelni może przypominać sprzedaż przez nią odpustu.
Z taką sytuacją mamy nierzadko do czynienia w Polsce. Ten ciągle jeszcze wysoki – choć już niedługo – popyt na usługi edukacyjne wyższego rzędu usiłują zaspokajać 462 uczelnie (352 niepubliczne szkoły wyższe i 110 państwowych), na których kształci się ok. 2 mln studentów. Jest to rynek o wielomiliardowej wartości ekonomicznej. O jego potencjale i możliwościach rozwojowych decydują przede wszystkim trzy czynniki: lokalny popyt, dostępność kadry dydaktycznej i posiadane uprawnienia do prowadzenia tego rodzaju działalności edukacyjno-biznesowej. To one rozstrzygają o ich płynności finansowej i przyszłych inwestycjach w infrastrukturę i kapitał ludzki.
Niestety, ze względu na brak stabilności i wcale nierzadkie patologie bardzo trudno jest uzyskać pełny i rzeczywisty obraz zmian w tym sektorze. Nie ułatwiają tego również badania Głównego Urzędu Statystycznego, który już od dawna posługuje się nieadekwatną i przestarzałą metodologią. Jest ona bowiem niezgodna z rzeczywistą strukturą nauczania i prowadzonymi badaniami naukowymi na polskich uczelniach.
Wszystkie te czynniki z całą siłą oddziałują także na gwałtowne pogarszanie się sytuacji w polskim szkolnictwie wyższym. Znaczna część uczelni znajduje się, jeśli jeszcze nie w widocznym kryzysie finansowym, to już w jego zaawansowanej fazie wstępnej. Są one na drodze do ogłoszenia wkrótce upadłości. Potrzebują więc nie tylko nowej strategii, ale także reformy i odnowy finansowej.