Tim Geithner, sekretarz skarbu USA, kolebki światowego liberalizmu, zaproponował, według słów niemieckiego ministra gospodarki Rainera Bruederle, powrót do centralnego planowania. Nazwijmy to raczej glob-socjalizmem, bo słowo „planowanie” sugeruje, że mamy jakiś plan. Wizja Waszyngtonu nie wychodzi jednak dalej niż kilkanaście miesięcy wprzód – byle bliżej prezydenckich wyborów.
Geithner wysłał w zeszłym tygodniu list do ministrów finansów najpotężniejszych państw. Ciekawe grono wybrał do szerzenia swoich socjalistycznych idei. Ludzi kształconych na Harvardzie, w chicagowskiej szkole biznesu czy na Uniwersytecie Stanforda w teoriach wolnego przepływu pieniądza, podaży, popytu i równego traktowania podmiotów gospodarczych. Usłyszeli, że to, czego nie powinny robić ich kraje, jest uzasadnione w wypadku USA. Czytamy o „wzmocnieniu potencjału eksportowego”, co w kontekście najmniejszej wzmianki o oszczędnościach dla każdego ekonomisty jest zaszyfrowaną informacją: spodziewajcie się subsydiów rządowych i dewaluacji dla osiągnięcia krótkoterminowego celu politycznego.
Geithner idzie dalej, zobowiązując państwa utrzymujące nadwyżki budżetowe większe niż 4 proc. do działań na rzecz równowagi ekonomicznej. Kolejny kod. Oznaczający, że kraje takie jak Chiny powinny sztucznie wzmacniać swoją walutę, a Niemcy mniej oszczędzać i to, co zarobią, wydawać na tańszy, amerykański eksport. A jeżeli któreś państwo utrzymuje dalej 4-procentową nadwyżkę budżetową, czyli ciężej pracuje i zaciska pasa, powinno odgórnie zrzec się swoich oszczędności na rzecz zabagnionych finansów Stanów Zjednoczonych.
Bardziej nawet niż tupet Tima Geithnera i jego szefa prezydenta Obamy porażający jest ekonomiczny analfabetyzm. XVIII-wieczny brytyjski ekonomista David Ricardo mógłby wyjaśnić kilka spraw. Swego czasu analizując blokadę handlową Wielkiej Brytanii, stworzył teorię wartości, gdzie wykazał, że nie istnieje coś takiego jak jednostronna korzyść ekonomiczna. I tak słabnący dolar, który na pozór miałby pomóc w eksporcie amerykańskich produktów do Chin czy Europy, w rzeczywistości pociągnie za sobą potężne globalne zawirowania. Natychmiast wzrosną ceny ropy rozliczanej w dolarach, z nimi ceny transportu, a dalej – jak w dominie – ceny importowanych do USA surowców. Na tym nie koniec. Amerykańscy robotnicy, których praca będzie tańsza dzięki słabszemu dolarowi, będą musieli kupić droższe meksykańskie banany, chińskie buty, kiecki, ubrania robocze, niemieckie wiertarki i francuskie sery. Kiedy na koniec miesiąca zobaczą stan konta, natychmiast zażądają podwyżki. O czym oczywiście sekretarz skarbu USA wiedziałby doskonale, gdyby czytał rozważania Ricardo, który dowodził, że profity z dewaluacji natychmiast zżerają straty z inflacji.
Reklama
Gdyby amerykańscy przywódcy nie spali na wykładach i dokładnie śledzili wywody współczesnych im ekonomistów, wiedzieliby też, że nierealny jest postulat odgórnego zadekretowania, iż Niemcy będą od dziś kupowali więcej amerykańskich hamburgerów i technologii.
Ekonomia na złość politycznym ekonomistom jest nauką społeczną. Jest składową nie tylko liczb i decyzji administracyjnych, ale również wypadkową indywidualnych wyborów milionów ludzi. W prawdziwym świecie, którym wciąż rządzą prawa sformułowane przez Adama Smitha, a każdy najlepiej służy państwu, jeżeli działa we własnym interesie, nie da się niczego narzucić listem do grupy G20. Można pewnie podjąć negocjacje z Pekinem, żeby podniósł wartość renminbi, ale czy amerykański rząd zamiast domagać się dalszych manipulacji rynkowych, nie powinien raczej apelować o uwolnienie chińskiej waluty w imię rynkowych wartości, które ponoć wciąż wyznaje?
Obecny stan rzeczy nie jest żadnym zachwianiem globalnej równowagi gospodarczej, jak to nazywa Geithner w liście do ministrów. To naturalna kolej rzeczy. Jedni ciężej pracują i oszczędzają, jak Niemcy, Chińczycy czy na mniejszą skalę Polacy. Inni – jak Amerykanie – odcinają kupony. Mają mniej do zaoferowania światu, niż sami konsumują. Stąd piramidalne długi, które teraz powinni spłacać. Na tym polega wyrównywanie nierównowagi, a nie na sztucznym dewaluowaniu zadłużenia. Kilka razy w historii próbowano już tej metody i po tym, jak opadał kurz kolejnych wojen, zawsze dłużnik zostawał z jeszcze większym długiem.