Spór o autorstwo piwnego sześciopaka jest zażarty. Jako pierwsza napoje w pakietach zaczęła sprzedawać w 1923 r. Coca-Cola. Powód był prosty: sprzedawcy chcieli, by klienci zamiast osuszać butelkę na miejscu, zabierali więcej coli do domu.
Jednak prawdziwa sześciopakowa rewolucja nastąpiła na przełomie lat 30. i 40. na rynku piwa, czyli ulubionego naówczas napoju Amerykanów. Wejście do gry aluminiowej puszki sprawiło, że ilości sprzedawanego na wynos złocistego trunku w szybkim tempie zaczęły prześcigać królujące dotąd piwo lane. Słowem: gdyby sześciopak nie istniał, należałoby go wymyślić, bo w handlu puszkowanym piwem pojawiły się wielkie pieniądze. Kartonowe pojemniki, drewniane skrzynki czy pudełka zostały więc przetestowane na wszystkie możliwe sposoby. I za każdym razem z badań rodzącej się branży marketingowej wynikał ten sam rezultat: sześć puszek to dokładnie tyle, ile może przenieść ze sklepu do domu statystyczna... gospodyni domowa i postawić na stole przed spracowanym mężem. Po pomysł sięgnęły jednocześnie browary: Pabst z Milwaukee (istniejący do dziś), Ballentine z New Jersey (który upadł w latach 60. i nie należy go mylić z producentem szkockiej whisky Ballantine’s) oraz kilku mniejszych kanadyjskich wytwórców. I tak już zostało.
A skoro piwo, to oczywiście... papierosy. Choć wielu palaczy liczy stopień swojego nałogu na wypalone paczki, to ich doświadczenia są trudne do porównania. I tak na przykład w Niemczech Bundestag uchwalił w ubiegłym roku, że w paczce musi być co najmniej 19 papierosów, w Polsce granica wynosi 20, ale w Malezji już tylko 15. Za każdym razem liczba jest kompromisem między wysokością akcyzy, interesami konsumentów i ceną, która powinna być w miarę okrągła. Jedynym miejscem, gdzie można dostać paczki papierosów z nieustawową (zazwyczaj mniejszą) liczbą sztuk, są publiczne automaty: w ten sposób sprzedawcy zapewniają władze, że na ten trudny do kontrolowania rynek nie dostała się... używka z przemytu. Ta zawiera bowiem zawsze zgodną z prawem liczbą papierosów, by nie rzucać się w oczy w handlu detalicznym.
Z kolei jajka na sztuki kupuje już niewielu. Brytyjczycy zwykle sięgają w supermarkecie po opakowania liczące 12 sztuk. To pozostałość po czasach handlu na tuziny. Podobnie jest zresztą z klasyczną tabliczką czekolady (24 części) czy standardową ofertą bombonierek zawierających 12, 24 lub 48 sztuk łakoci. Uroczy archaizm? Nic z tych rzeczy. Gdy latem tego roku Parlament Europejski debatował nad pomysłem na ujednolicenie oznakowania towarów (np. wpisywanie na opakowaniu liczby sztuk zamiast słowa „tuzin”) wrzawę podnieśli Brytyjczycy. – Pozwólmy ludziom kupować jajka na tuziny, jeżeli tego chcą – grzmiało Dowinig Street. Prawdziwym powodem nie było jednak wcale nadmierne przywiązanie do „tuzinów”, lecz ochrona interesów wyspiarskiego przemysłu spożywczego, który musiałby przestawić się na nowe opakowania, tracąc jednocześnie wynikającą z tradycji przewagę nad szturmującymi angielskie sklepiki jajkami z kontynentu.
Reklama