Kiedy w Polsce wchodzimy w ostatni tydzień przed wyborami samorządowymi, kraje strefy euro znów są na zakręcie. Nie minęło pół roku od udzielenia wsparcia finansowego Grecji, a teraz niewykluczone, że Irlandia będzie musiała dostać podobną kroplówkę w ramach mechanizmu stabilności finansowej krajów strefy euro.
Jeszcze kilka tygodni temu taki wariant wydawał się mało prawdopodobny. Dziś według doniesień prasowych Irlandia prowadzi nieformalne rozmowy z EU dotyczące możliwości tańszego – niż wycenia to obecnie rynek – finansowania swego długu. Napięcie na międzynarodowych rynkach finansowych wciąż utrzymuje się na wysokim poziomie. Wystarczy jedno lub dwa zdarzenia, aby rynki znacznie pogorszyły swą ocenę wiarygodności danego kraju i zażądały wyższej premii za ryzyko – w postaci wzrostu oprocentowania obligacji.

>>> Czytaj też: Irlandia jest już na skraju bankructwa

Sytuacja Polski dziś jest znacznie lepsza niż Irlandii. Ale wystarczy seria negatywnych zdarzeń i sytuacja zrobi się znacznie bardziej poważna. Nie chcę straszyć ani snuć czarnych prognoz. Wystarczy, że świat finansowy będzie pogrążał się w pesymizmie, u jednych lub drugich naszych sąsiadów albo, co bardziej prawdopodobne, bratanków pójdzie coś nie tak, a potem i u nas koszty finansowania naszego długu znacznie wzrosną. Trzeba dmuchać na zimne.
Dzisiaj opinia rynków finansowych o Polsce jest zbliżona do ocen wyrażanych przez niektóre agencje ratingowe. A mianowicie, że obecny stan finansów nie jest zatrważający, ale bez reform, na które wszyscy liczą (po najbliższych wyborach parlamentarnych), polski rating może być obniżony. Rząd też podkreśla, że w obecnej atmosferze politycznej, z wyborami samorządowymi za niespełna tydzień, parlamentarnymi za rok, byłoby samobójstwem politycznym przeprowadzać głębokie reformy strukturalne. W domyśle, że po wyborach będzie to zapewne możliwe.
Reklama
Byłbym w stanie zaakceptować ten argument, pod warunkiem jednak, że miałbym pewność, że po wygranej w wyborach parlamentarnych w 2011 r. partia rządząca podejmie prawdziwy trud reform. A może nawet nie tyle pewność, co przynajmniej wysokie prawdopodobieństwo. A na razie istnieje ryzyko, że po wygranych wyborach w 2011 r. rządzący uznają, że model nieprzeprowadzania głębokich reform, a skupiania się na poprawie infrastruktury, rozsądnej i umiarkowanej polityce zagranicznej i powolnej poprawie standardu życia Polaków wystarczą. Polska ma przecież szanse rozwijać się w tempie rzędu 4 proc. rocznie bez głębszych reform. Wysoka popularność partii rządzącej może ją właśnie w takim przeświadczeniu utrzymywać.
Nikt nie może nam zagwarantować następnych pięciu lat spokoju. Wiarygodność na rynkach finansowych dla kraju zaliczanego wciąż do emerging markets jest pojęciem względnym. Dzisiaj jest, jutro jej nie ma. Nie jesteśmy na tyle silni ani wiarygodni, aby oprzeć się drugiej fali kryzysu. Nasze parametry fiskalne na tle średniej unijnej nie wyglądają najgorzej, ale już na tle Czech czy Słowacji słabo. Nie jesteśmy też w strefie euro, nie będziemy więc tak ciepło traktowani jak Grecja czy Irlandia. A oprócz tego, a raczej przede wszystkim, Polska jest wciąż biednym krajem, z wysokim bezrobociem, znacznymi obszarami biedy i beznadziei. Utrzymanie status quo w sferze finansów publicznych i strukturze polskiej gospodarki skazuje nas na ryzyko finansowe i bylejakość życia wielu Polaków.
Potrzebna jest dzisiaj mocna deklaracja reform ze strony rządzących. Druga kadencja, szczególnie druga kadencja premiera, to czas na tego typu zmiany. Trzeba to dziś sobie i ludziom obiecać. Trzeba się do głębokich i potrzebnych gospodarce reform zobowiązać. Łatwiej je będzie później przeprowadzać. Może to być swego rodzaju kotwica przede wszystkim dla obywateli naszego kraju. I także dla rynków finansowych.