Za samochód, jak wiadomo, musimy płacić obowiązkowo OC i zależnie od naszej woli AC. Dlaczego podobny system nie mógłby funkcjonować w zakresie ubezpieczeń zdrowotnych? Dlaczego musimy wydawać w trakcie całej pracy zawodowej na świadczenia zdrowotne wartość kilku dobrych samochodów? Rozumiem, że zagwarantowanie określonego minimum jest konieczne, ale czy potem, jeżeli wolę, zamiast składać do ZUS, wybrać innego ubezpieczyciela, to dlaczego nie mogę? Jest to oczywiste ograniczanie mojej wolności finansowej. W sytuacjach skrajnych i trudnych do przewidzenia można sobie wyobrazić pomoc ze strony społecznych czy też pozarządowych organizacji. Ale to dotyczy wyjątków i przecież już teraz także występuje. Podobnie jest w przypadku edukacji dzieci. Jakieś minimum (powiedzmy gimnazjum) powinno iść z budżetu państwa, ale dalej powinien to być mój wybór, a studentom – przy dobrze opracowanych i zróżnicowanych systemach stypendialnych – nic by się nie stało, gdyby ponosili za studia niewielkie opłaty. Natychmiast pojawia się argument, że to zwiększałoby różnice szans edukacyjnych. Jestem przekonany, że to nieprawda i że obecnie, kiedy szkoły prowincjonalne są często bardzo marne, a połowa studentów płaci i to słono prywatnym wyższym szkołom, nierówność szans edukacyjnych jest tylko większa. Państwa zaś, jak widać po niedotrzymywanych od 20 lat obietnicach, po prostu nie stać na finansowanie uczelni państwowych, tak by były one naprawdę dobre.
Znowu kwestia swobody wydawania moich pieniędzy. Następny przykład to fundacje i inne instytucje dobra publicznego, na które możemy odpisać 1 procent podatku. A dlaczego nie 10 procent? Przecież podatek ten i tak idzie na cele zbożne, a ponadto bardzo często na działania, które zastępują lub uzupełniają działania organów administracji państwowej. Gdyby pójść dalej, należałoby się w ogóle zastanowić, jak to czynią libertarianie, czy obieg podatków musi być aż tak skomplikowany i jak wiele udałoby się zaoszczędzić na jego uproszczeniu? To jednak byłaby rewolucja, która pozbawiłaby państwo czy raczej władzę polityczną jej najważniejszej prerogatywy, a zatem na razie nie ma o czym mówić.
Jednak może warto pomarzyć o państwie, w którym władza nie zajmuje się dystrybuowaniem dóbr wśród obywateli. Ingeruje w przypadkach jawnej niesprawiedliwości, a resztę zostawia roztropności samych obywateli i solidarności społecznej. Należałoby wtedy mieć nadzieję, że ludzie będą o siebie nawzajem dbali. Wiem, że tradycja nowoczesnego państwa wyszła z przekonania, że natura ludzka jest podła, ale liberałowie coraz silniej starają się pokazać, że w sprzyjających okolicznościach nie musi być taka. Im więcej obywatelom dajemy wolności, im bardziej wolny jest człowiek, tym zawsze lepiej. Oczywiście jest to przekonanie teoretyczne i respektowane w niektórych tylko dziedzinach życia, jak wolność słowa, bo w gruncie rzeczy, jak widać, nasze władze (i władze innych zachodnich państw) niewiele zostawiają nam wolności decyzji odnośnie do tego, co jest jednak bardzo istotne, czyli pieniędzy. Od dawna dziwią mnie rozważania liberałów, którzy mówią o wielu formach wolności, jednak milczeniem pomijają wolność materialną. Zarówno wolność materialną polegającą na tym, że mam dość pieniędzy, by nie odczuwać dotkliwych ograniczeń, jak i wolność dysponowania tym, co sam zdobyłem. Nie będzie rzeczywistej wolności bez wolności wydawania naszych pieniędzy i powinniśmy coraz silniej to władzy uświadamiać, zwłaszcza gdy chce się reformować i to niekoniecznie w tym właśnie kierunku (nieprawdziwe, miejmy nadzieję, wieści o OFE).