Najbliższym tłumaczeniem byłoby „zasypany” lub „nie na szczycie czegoś”, ale nie oddaje to do końca znaczenia tego słowa. Możesz być przysypany jednego dnia i na szczycie drugiego. Ueberfordert jest tak beznadziejne jak piekło Dantego. Zawiera element intelektualny i emocjonalny. Jeżeli jesteś tym dzisiaj, będziesz również jutro.
Nie mówię, że każdy decydent w strefie euro jest beznadziejny. Jest kilka wyjątków. Uważam, że to system jest ueberfordert, niezdolny do radzenia sobie z wyzwaniami. Ta niezdolność ma kilka wymiarów. Zidentyfikowałem sześć.
Pierwszym i najważniejszym jest tendencja do powielania tych samych błędów. Największy z nich polega na ponawianiu prób rozwiązania kwestii wypłacalności poprzez politykę płynnościową. W 2008 roku przybrało to formę gwarancji bankowych. Niekończące się wsparcie płynnościowe Europejskiego Banku Centralnego to kolejny przykład. Podobnie jak pomoc dla Grecji i wart 440 miliardów euro Europejski Fundusz Stabilizacyjny. Założony w maju jako mechanizm rozwiązywania kryzysów finansowych, sam stał się źródłem kryzysu irlandzkiego w listopadzie. To, co wywołało panikę w zeszłym tygodniu, to nagłe uświadomienie sobie przez inwestorów, że przy oprocentowaniu na poziomie 6 procent i gwarancjach dla obligatariuszy banków Irlandia jest niewypłacalna.
Reklama
Drugi problem to brak koordynacji politycznej. Wszystkie podejmowane decyzje mają jedną cechę wspólną: nikt nie bierze politycznej odpowiedzialności za cały system. Każdy wewnątrz systemu optymalizuje swoje poletko. Dla odmiany międzynarodowi inwestorzy patrzą na system całościowo i nie pojmują dobywającej się z niego kakofonii. Niemiecką motywacją w debacie nad Europejskim Mechanizmem Stabilizacyjnym (ESM), antykryzysowym rozwiązaniem, które ma wejść w życie od 2013 roku, jest zabezpieczenie swoich interesów finansowych. To zrozumiałe, ale sposób przeprowadzenia tego nie oferuje sensownego rozwiązania dla strefy euro jako całości.
Trzecia kwestia to brak komunikacji. UE ma tendencję do chwalenia się wszystkim, co uzgodni. Rynki początkowo reagują euforią na komunikat, a potem rozczarowaniem, kiedy przeczytają już to, co jest napisane drobnym drukiem. Kiedy Niemcy podniosły kwestię stałego mechanizmu antykryzysowego, podały niewiele szczegółów. Rynki się wystraszyły. Kiedy rozeszła się wiadomość, że Niemcy ustąpiły w kwestii automatycznej odpowiedzialności obligatariuszy, rynki wpadły w euforię. Szczegóły, które pojawiły się od tego czasu, znów są bardziej alarmujące. Sposób, w jaki skonstruowany jest ESM, uczyni niewypłacalność dłużną w strefie euro dużo bardziej prawdopodobną. To dobry argument, by ograniczyć odpowiedzialność podatników, ale szczegóły muszą zostać podane w dużo czytelniejszy sposób.
Czwarty aspekt to tendencja rządów, by winić inwestorów, kiedy coś pójdzie źle, zamiast rozwiązywać problem. Dominujący pogląd w Paryżu i Berlinie jest taki, że zeszłotygodniowy kryzys to robota paskudnych spekulantów. To nie pierwszy raz. Pamiętacie zakaz krótkiej sprzedaży akcji? Albo debatę o szarańczy private equity kilka lat temu? Rzecz w tym, że tym razem nie ma spekulantów na miarę George'a Sorosa atakujących system. To zupełnie normalni inwestorzy, którzy wycofują się lub przegrupowują. Utracili zaufanie w zarządzanie kryzysowe w strefie euro.
Punkt piąty to wzajemne obwinianie się. Wiosną Niemcy mieli pretensje do Greków. Dziś Hiszpanie i Irlandczycy winią Niemców. Jestem częstym krytykiem polityki Niemiec, ale myślę że jest niesprawiedliwe obwinianie Berlina za spowodowanie obecnych kłopotów. Powodem kryzysu na europejskich peryferiach było pęknięcie bańki kredytowej, a ta nie była dziełem niemieckiego rządu. Wzajemne zrzucanie na siebie winy nie jest konstruktywną drogą wychodzenia z kryzysu.
Po szóste. Odwoływanie się do deus ex machina, gdy wszystko inne zawiedzie. Może być nim na przykład Europejski Bank Centralny. W ubiegłym tygodniu kilku europejskich polityków błagało EBC, by ten stał się ostatnią linią obrony. Komentatorzy rynkowi spekulowali, że obecny program skupu papierów wartościowych zostanie podniesiony z blisko 70 miliardów euro do 1000 miliardów, albo nawet 2000 miliardów.
Tak się nie stało. A może jednak? Trudno powiedzieć. Prezes EBC Jean-Claude Trichet mówi mało, ale EBC i tak kupił tego dnia irlandzkie i portugalskie obligacje za setki milionów euro. Trichet wie, że może powstrzymać zarazę, ale zdaje sobie również sprawę, że w pojedynkę nie uratuje strefy euro.
Nie chcę bagatelizować roli EBC. Jego polityka płynnościowa zapobiegła katastrofie w sierpniu 2007 roku i później na jesieni 2008. Ale jego rola odwleka również rozwiązanie kryzysu na poziomie politycznym. Jedynym pomysłem Europy na jego zwalczanie jest obecnie EBC i tylko EBC. To dlatego kryzys trwa tak długo.
Euro znajduje się obecnie na trajektorii, która jest w dłuższej perspektywie nie do utrzymania. Wybór polityczny polega albo na rejteradzie do kąta i czekaniu na cud, albo podjęciu zdecydowanego gestu politycznego, takiego jak wspólne europejskie obligacje. Słyszę, że taki gest jest niemożliwy z licznych powodów, dużych i małych. Ten system jest prawdziwie ueberfordert.