Kilka miesięcy temu wszystko wydawało się jasne. Kryzys się kończy, a więc żegnamy drogiego dolara, jena i franka, uznawane za bezpieczne przystanie („safe haven”). I wtedy, we wrześniu, szef Fed Ben Bernanke zapowiedział gigantyczny dodruk dolara na kwotę 600 mld. Z jednej strony chodziło o wpompowanie pieniędzy w amerykańską gospodarkę i tym samym jej reanimowanie, z drugiej o obniżenie wartości tak pomnożonego dolara, co wsparłoby eksport i pośrednio dało ten sam efekt. Wielu ekspertów sądziło, że to już początek końca zielonego. Byli w błędzie. Szalona jazda rollercoasterem dopiero nabierała tempa. Dolar umocnił się, a gdy okazało się, że Irlandia zmierza do bankructwa, runęły wagoniki z euro. Dublin dostał 85 mld pomocy – i teraz kolejka z mozołem wspina się na kolejne wzniesienie. Ale w dali majaczą już następne zakręty i dołki: Portugalia, Hiszpania, Włochy, Węgry. A może znów przejedziemy koło Grecji? Zanim na wiosnę uzgodniony został plan ratunkowy dla Aten, Europejczycy przeżywali naprawdę głębokie nurkowanie, z żołądkami na wysokości gardła.
Ale Amerykanie podziwiający ostatnio widoki z góry także zaliczą kilka dołków. Agencje ratingowe już straszą obniżką ich oceny za sprawą gigantycznego długu, a Ben Bernanke ani myśli wyłączyć rozgrzaną do czerwoności drukarkę i przebąkuje o kontynuacji polityki luzowania ilościowego, czyli zalewania rynków banknotami z wizerunkami prezydentów USA. Jeśli nawet dolar zanurkuje, to nie na długo. Licho wie, co teraz wymyśli dyktator Korei Kim Dong Il albo prezydent Iranu Mahmud Ahmedineżad. Zielony znów może być w cenie. Chyba że Ameryka wpadnie w kolejny dołek. Profesor Nouriel Roubini wieszczy następną zapaść na rynku nieruchomości. Wie, co mówi – w końcu przewidział ostatni kryzys.
Duża nerwowość na rynku walutowym już uderza w globalną gospodarkę. Trudno wyobrazić sobie handel międzynarodowy, gdy firmy nie są w stanie choćby z grubsza przewidzieć kursów. Ponoszą na tym wyjątkowo duże straty. Oczywiście mogą sięgać po takie instrumenty jak opcje walutowe, ale dobrze pamiętamy, czym się to w Polsce skończyło.
Złoty waha się szczególnie mocno, bo jesteśmy podatni na światowe zawirowania jako jeden z rynków wschodzących. To z nich w pierwszej kolejności uciekają zagraniczni inwestorzy, a potem w pośpiechu na nie wracają. Jedziemy kolejką po najtrudniejszej trasie, takiej dla prawdziwych twardzieli. I mimo zapewnień rządu, że złoty już tylko idzie w górę, eksporterzy, importerzy, posiadacze kredytów walutowych, lepiej trzymajcie się mocno siedzeń. Końca ostrej jazdy nie widać.
Reklama