Akcjonariusze stali się dla firm ważniejsi niż pracownicy. W ubiegłym roku France Telecom przeznaczył na dywidendy 3,7 mld euro, choć zarobił zaledwie 3 mld.
Z każdym rokiem coraz większa część zysku spółek giełdowych trafia do akcjonariuszy, podczas gdy zarobki pracowników koncernów, w najlepszym przypadku, podążają za inflacją. W dobie globalnej gospodarki udziałowcy mają potężną broń: za dotknięciem komputerowego klawisza mogą sprzedać firmę, która nie spełnia ich oczekiwań. Niezadowolonym pracownikom znaleźć inne zajęcie, szczególnie w czasie kryzysu, jest już o wiele trudniej. Dopieszczanie akcjonariuszy kosztem zatrudnionych ma jednak krótkie nogi, grozi bowiem ograniczeniem popytu wewnętrznego, a co za tym idzie, może spowolnić rozwój gospodarczy.

>>> Czytaj też: Kryzys zmienia rynek pracy

Jacques Attali, były prezes Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju, uważa, że w samej Francji od początku lat 90. wielkość dywidend wypłacanych największym spółkom zwiększyła się kosztem pensji pracowniczych do 80 – 100 mld euro rocznie. Tej zależności akcjonariusze koncernów jednak zwykle nie widzą. Operują w skali globalnej (większość spółek notowanych na paryskiej giełdzie należy do zagranicznego kapitału). A z tej perspektywy Francja to przecież tylko jeden z wielu rynków.

Dywidendy większe od płac

Reklama
Większość menedżerów zna podstawowe zasady ekonomii. – W dłuższej perspektywie spółki powinny przeznaczać nie więcej niż 30 proc. wypracowanego zysku na dywidendę dla akcjonariuszy – tłumaczy w rozmowie z „DGP” ekonomista Janusz Jankowiak. Na krótką metę zarządy koncernów mogą nie trzymać się takich proporcji. Jednak w dłuższej lekceważenie podstawowych reguł podziału zysku staje się zabójcze, bo firma, w której pracownicy nie są odpowiednio zmotywowani, jest ich za mało i są przepracowani, a także w której brakuje środków na inwestycje, przestaje być konkurencyjna i traci udziały w rynku. – Wówczas o wypłacie jakiejkolwiek dywidendy nie będzie już mowy – wskazuje Jankowiak.
Często przedsiębiorstwo nie ma jednak wyboru. – Stałe i wysokie dywidendy to jedyny sposób, aby utrzymać stabilnych akcjonariuszy, jak choćby fundusze emerytalne. A tylko tacy pozwalają na utrzymanie rozwoju spółki, bo są zainteresowani inwestycjami przynoszącymi zysk w długim terminie – tłumaczy Etienne Bertrand, jeden z menedżerów koncernu stalowego Vallourec.
Taką samą strategię jak Vallourec stosuje więc zdecydowana większość dużych przedsiębiorstw we Francji i w całej Unii Europejskiej. Mimo że wydajność w przeliczeniu na jednego zatrudnionego w koncernie budowlanym Lafarge zwiększyła się od 1999 roku o 56 proc., zarobki przeciętnego pracownika wzrosły jedynie o 26 proc. Od 2003 roku potentat petrochemiczny Total wypłacił swoim akcjonariuszom łącznie większą dywidendę (49 mld euro) niż pensje dla załogi (41 mld euro), co w znacznym stopniu tłumaczy desperackie próby blokowania pracy francuskich rafinerii jesienią tego roku. Z kolei France Telecom przyznał w zeszłym roku swoim udziałowcom dywidendę 3,7 mld euro, choć zysk netto spółki wynosił 3 mld euro netto.

>>> Czytaj też: Koczot: Za dziesięć lat wszyscy bankrutujemy

Cięcie pensji pracowników przyspieszyło w 2009 roku. Wówczas zarządy koncernów mogły bez trudu uzasadnić zmniejszenie funduszu płac koniecznością oszczędzania w czasach kryzysu. Dlatego uposażenie załóg zostało tylko w tym jednym roku ograniczone w krajach Unii Europejskiej i w Stanach Zjednoczonych o kolosalną kwotę 580 mld dol. Takiego zaciskania pasa nie przeżyli jednak akcjonariusze.
Mimo kryzysu zyski największych koncernów zmniejszyły się nieznacznie. Jak wyliczył francuski miesięcznik „L’Expansion”, w czarnym 2009 r. zysk netto amerykańskich i europejskich spółek spadł do 7 proc. PKB netto wobec 8 proc. rok wcześniej. W miarę jak gospodarka wychodzi na prostą, akcjonariusze liczą na jeszcze większe przychody. Przykładem są spółki wchodzące w skład indeksu paryskiej giełdy CAC 40. W tym roku aż 77 proc. ich zysków (36 mld euro) zostanie przeznaczonych na dywidendy. Na podwyżkę pensji pozostanie niewiele. – Gospodarka światowa rozwija się średnio w tempie 3 proc. Inwestorzy powinni więc zakładać, że przeciętna zyskowność spółek, które do nich należą, waha się wokół właśnie 3 proc. netto. Ale oczekiwania są wielokrotnie większe: 15 proc. To nie jest rozsądny sposób zarządzania pieniędzmi – uważa Jean Peyrelevade, były prezes Credit Lyonnais, który dziś stoi na czele banku inwestycyjnego Leonardo.

Bez pensji nie ma rozwoju

W powszechnej opinii cięcie pensji jest konieczne, aby europejskie i amerykańskie przedsiębiorstwa pozostały konkurencyjne w stosunku do firm z Chin czy Indii. Jednak z danych Eurostatu wynika, że od 2000 roku wydajność pracy Unii Europejskiej zwiększyła się o prawie 25 proc. Zadania, jakie wykonywały jeszcze niedawno cztery osoby, dziś wykonują trzy. Gdyby więc poziom zatrudnienia pozostał w Unii bez zmian, a wysokość pensji nadążałaby za inflacją, to i tak realnie koszty zatrudnienia zmniejszyłyby się w ciągu zaledwie 10 lat aż o jedną czwartą. – Gdyby rzeczywiście było tak, że obniżki płac są konieczne dla zachowania konkurencyjności, cały kapitał natychmiast popłynąłby na Haiti i do Birmy, a kraje te w ciągu paru lat stałyby się bardzo bogate. O konkurencyjności danego kraju decyduje jego zaawansowanie technologiczne, wykształcenie społeczeństwa, stabilność przepisów prawnych, a nie tylko wysokość pensji – podkreśla Attali.
Problem jednak w tym, że w globalnej gospodarce akcjonariusze rzadko kiedy pozostają wierni jednej firmie przez lata. A tyle właśnie potrzeba, żeby inwestycje w zbudowanie spójnego zespołu wysoko wykwalifikowanych pracowników przyniosły efekty. – Firmy są po to, aby maksymalnie zwiększać zyski. Ale ma to sens w długim okresie. Jednak dziś inwestorzy mają tendencję do szukania maksymalnych profitów w krótkiej perspektywie po to, by otrzymać dywidendę i odsprzedać z zyskiem akcje spółki. Nie interesuje ich, co będzie dalej z firmą – tłumaczy „DGP” prof. Witold Orłowski.
Przejmowanie przez elitę finansową kraju coraz większych dywidend kosztem pensji pracowników zaczyna jednak niepokoić ekonomistów. Ich zdaniem to jeden z głównych hamulców szybkiego wzrostu gospodarczego w krajach zachodnich. – Bardzo bogaci ludzie mają zupełnie inną strukturę wydatków niż średnio zarabiający – tłumaczy laureat Nagrody Nobla z ekonomii Paul Krugman. – Nie potrzebują nieskończonej liczby mebli, telewizorów czy innych towarów. Nadwyżki lokują w instrumenty finansowe, które mają przynieść im jeszcze więcej zysku, ale także stwarzają większe prawdopodobieństwo powstania baniek, np. na rynku nieruchomości – dodaje. Konsumpcja prywatna stanowi od 60 do 70 procent PKB państw Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. Jeśli przestaje rosnąć, nie rośnie też gospodarka. Sam eksport czy inwestycje nie zrekompensują bowiem spadku konsumpcji przez pracowników, którzy zarabiają coraz mniej lub którym w ogóle grozi utrata pracy. Podwyżka pensji pracowników jest zatem najskuteczniejszym sposobem na zdynamizowanie wzrostu gospodarki.
Niemcy mogą się okazać pierwszym krajem, w którym tendencja do maksymalizacji dywidendy kosztem pensji pracowników nie tylko zostanie powstrzymana, lecz nawet odwrócona. Tu związki zawodowe zgodziły się na zamrożenie pensji na czas kryzysu, aby zapobiec masowym zwolnieniom. Jednak umowa obowiązuje tylko do 2012 roku. – W czasie kryzysu pracownicy wzięli na siebie poważną część wyrzeczeń. Teraz czas, aby otrzymali za to nagrodę – uważa IG Metall, największy związek zawodowy Republiki Federalnej. Jego stanowisko popiera rząd. – Znaczące i stałe podwyżki pensji są możliwe – deklaruje minister gospodarki Reiner Bruederle. Z własnej inicjatywy podwyżki ogłosiły już niektóre z czołowych niemieckich koncernów, w tym Bosch, Porsche i Audi. – Niemcy są dziś jedną z najszybciej rozwijających się i najbardziej konkurencyjnych gospodarek Europy. Wzrost pensji w RFN będzie więc miał walor przykładu dla całej Unii. Pokaże, że lepsze traktowanie pracowników wcale nie jest sprzeczne z dobrymi wynikami koncernów – uważa profesor Ecole d’Economie de Paris Daniel Cohen.