Profesor Jan Lubiński, światowej sławy genetyk i patomorfolog ze szczecińskiej uczelni, figuruje w internecie jako „produkt dostępny”. Właściwie nie tyle on sam, co jego usługa – konsultacja genetyczno-onkologiczna. W języku polskim albo angielskim. Drogą telefoniczną albo mejlową. Oferta z cennikiem (trzysta złotych), opatrzona profesorskim zdjęciem. Niczym w delikatesach internetowych albo e-sklepie z AGD.
Mejlowe zapytania na temat szans dziedziczenia raka to jeszcze nic. W internetowym sklepiku profesor oferuje też testy DNA określające skłonność do nowotworu oraz antyrakową żywność. Pasztetowa, ser edamski, makaron dwujajeczny (do wyboru: wstążki albo świderki), łopatka mielona, podudzia kurczaka. Dla świata nauki to już nawet nie obciach, to komercjalizacja do granic, absolutne szaleństwo. Szok. Jak niemal wszystko, co prof. Lubiński robi, poczynając od spółki prawa handlowego, jaką założył z gronem naukowców z akademii medycznej. Laboratoryjne odkrycia postanowił przełożyć na pieniądze. Połączyć naukę i biznes.
Polski rynek jeszcze tego nie widział i wciąż trudno mu się z tym uporać, ale na świecie to dziś standard. Przedmieścia Oksfordu i Cambridge zapełniają szyldy kolejnych firm zakładanych przez badaczy tych uczelni. Naukowcy nie zamykają się już na długie lata w zaciszach laboratoriów, by zasłużyć na kilka niszowych nagród, ale tworzą spółki, wykorzystują swoje osiągnięcia w praktyce. I zarabiają. – Jednym z motorów rozwoju naukowego jest osobisty zysk, czyli pieniądze, i to także w przypadku szacownych naukowców. Wykorzystanie badań w celach biznesowych leży we wspólnym interesie, choć często towarzyszą temu niechęć i zazdrość – ocenia ekonomista prof. Witold Orłowski. Profesor Jan Lubiński poszedł właśnie tą drogą.

Genetyk zakłada biznes

Reklama
Zaczęło się od frustracji – że kolejne odkrycia naukowe zasypuje kurz na półce, dwadzieścia lat ciężkiej pracy fantastycznej ekipy badaczy przynosi unikatowe rozwiązania, ale uczelni nie stać na międzynarodowe patenty, które chroniłyby prawa do tych osiągnięć. Lubiński znał zachodnie doświadczenia, widział wiele przykładów, że naukę można z pożytkiem skomercjalizować, zaczął więc się rozglądać za potencjalnymi inwestorami. Ale wciąż nie mógł znaleźć tego, czego szukał – fundusze inwestycyjne łakome na nowinki z branży biotechnologicznej głównie chciały wyjąć wszystko, co można. Nie miały w planach dzielenia się zyskiem z uczonymi. Dlatego pseudoinwestorów, jak dziś ich nazywa, Lubiński odesłał do domu.
Nie miał wyjścia. Profesor, z doświadczeniem raczej jednostronnym i tematycznie stosunkowo wąskim (ponad 200 rozpraw na temat klinicznej i molekularnej genetyki nowotworów), postanowił sam zajrzeć do kodeksu prawa handlowego. Wsparcie zaoferowała żona, Teresa Lubińska, minister finansów w rządzie Marcinkiewicza, choć prawda jest taka, że jako specjalistka od finansów i budżetu zadaniowego nie miała doświadczenia w zakładaniu firm. Ale spółka powstała – profesor zaprosił do niej współpracowników z Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego w Szczecinie. Tak narodziła się pierwsza w kraju firma uczonych o nazwie Gen-Pat-Med.
Od początku działał poza schematem, machnął ręką na rozmaitych doradców. – Sam musiałem się we wszystkim połapać. Proponowali na przykład, żebym zatrudnił prezesa. A skąd ja miałbym wziąć sześć tysięcy na jego pensję? – pyta profesor (przez pierwsze lata prezesował spółce za darmo, teraz w ramach pensji dostaje warte mniej więcej 5 tysięcy złotych opcje na akcje, które będzie mógł odebrać podczas najbliższej emisji). Poza tym żaden prezes z zewnątrz nie wymyśli, na czym spółka będzie zarabiać. – Co badać? Gdzie szukać źródeł finansowania? Na to musieliśmy wpaść sami – tłumaczy Lubiński.
Nie wszyscy wierzyli w sukces, więc za niektórych współpracowników wyłożył własne pieniądze, wychodząc z założenia, że największą wartością jest zgrany i zaufany zespół. Lubiński zaryzykował wszystkie oszczędności, pod zastaw działki wziął kredyt. Przyszedł czas na następny ruch – uczeni założyli kolejną spółkę, tym razem akcyjną, Read-Gene. Pozwoliło to zwiększyć kapitał (w drodze prywatnej emisji akcje sprzedano zaproszonym inwestorom, pozyskano tą drogą ponad cztery miliony złotych) i zaprowadziło firmę na giełdę. Na razie na jej pierwszy, wstępny poziom – Read-Gene notowana jest na mniej wymagającym parkiecie NewConnect. Radzi sobie tam doskonale - tej wiosny znalazła się w pierwszej trzynastce najlepiej rokujących spółek, które mają największe szanse na wejście na główny parkiet. I wielkie perspektywy – cały krajowy rynek biotechnologii farmaceutycznej jest dziś wart, według szacunków PMR Consulting, 680 mln zł. To na razie niewiele, do zachodnich parametrów wciąż nam daleko, ale już w przyszłym roku jego wartość powinna wzrosnąć przynajmniej o 30 proc. I w ten oto sposób światowej sławy genetyk zaczął dzieli swój roboczy tydzień między wykłady i badania kliniczne a prowadzenie biznesu.
To delikatna materia – jak połączyć prywatne z państwowym, by nikt nie czuł się okradany i oszukiwany. Umowa z macierzystą uczelnią zakłada, że spółka ma wyłączność na sprzedaż produktów powstałych na PUM, ale od każdej transakcji uniwersytet dostaje 20 procent od przychodów. – Nie możemy sobie wchodzić w drogę, musimy być komplementarni – zastrzega prof. Lubiński. W praktyce wygląda to tak: spółka promuje na swej stronie internetowej testy DNA za 360 zł. Ale ponieważ są one domeną uczelni, instytucja dostaje od zamówionej sztuki 300 zł. Do podziału idzie też pozostałe 60 zł – jako koszt promocji kwota ta trafia na konto spółki, ale obcięta o 20 proc., które również – na mocy umowy – dostaje uczelnia.
Na razie zyski nie są oszałamiające, bilans wynosi niewiele powyżej zera, ale firma jest wciąż na rozruchu. – Poza tym nam nie zależy na domkach na obrzeżach Cambridge. Chodzi o poważny merytoryczny projekt z unikalnymi rozwiązaniami – przekonuje Lubiński. Właśnie one są kluczem do sukcesu i choć wywołują wiele szumu w środowisku medycznym, mogą się stać prawdziwą maszynką do zarabiania pieniędzy.

Pasztetowa i testy DNA

Wszystko zaczęło się od identyfikacji genu, który – jak odkryto na świecie – w zmutowanej postaci może gwałtownie zwiększyć ryzyko zachorowania na raka piersi i jajnika. Dekadę temu Lubiński przygotował ze współpracownikami test DNA, który identyfikuję tę mutację w naszej populacji. Podobny test już wymyślono za granicą, tyle że kosztował trzy tysiące euro i dawał wyniki po kilka tygodniach. Szczeciński produkt był mniej czuły, ale wyniki pokazywał już po trzech dniach i - co najważniejsze - był sześćdziesiąt razy tańszy. To otworzyło wielkie możliwości. Szczecińska uczelnia mogła przeprowadzić badania na masową skalę, jako jedyna na świecie – przeprowadzono dwieście tysięcy testów, co pozwoliło zidentyfikować ponad pięć tysięcy osób z mutowanym genem. Dziś i jedno, i drugie pracuje na wartość spółki – Read-Gene rozprowadza test w internecie, a unikalna baza danych wyjątkowych pacjentek umożliwia prowadzenie dla firm farmaceutycznych badań klinicznych nowych leków, co daje spółce zarobek.
W tym czasie na szczecińskiej uczelni opracowano następne testy DNA, szukające kolejnych nowotworów. Sześć opatentowanych już oferuje internetowy sklep Read-Gene – laboratoria PUM badają nadesłane przez klientów próbki krwi lub śliny i za kilkaset złotych oceniają predyspozycje do zachorowania na danego raka. Teraz badacze pracują nad testem dla populacji z rejonu Morza Bałtyckiego, co powinno za kilka miesięcy otworzyć się na dużo większy rynek. Już trwają rozmowy z dystrybutorami.
Ale testy, rozprowadzane również na zagranicznych rynkach, mają być tylko punktem wyjścia do międzynarodowej kariery Read-Gene. Główną ambicją Lubińskiego jest zapobieganie chorobom nowotworowym, a celem spółki zarabianie na tej prewencji. A skoro, zgodnie z dzisiejszą wiedzą medyczną choroba nowotworowa zależy m.in. od genów i środowiska zewnętrznego, w tym odżywiania, Read-Gene proponuje pacjentom opracowanie specjalnej diety. Dlatego w internetowym sklepiku znalazły się produkty, które pozwalają ją stosować.
Najnowsze odkrycie prof. Lubińskiego dotyczy selenu - miałby on wpływać na rozwój choroby (przy czym niebezpieczna może być i zbyt mała, i zbyt duża dawka, wszystko zależy od indywidualnego układu genów). Selen to popularny pierwiastek obecny m.in. w glebie oraz produktach spożywczych. Read-Gene otworzył więc dział z selenową żywnością. W ramach marży w każdej partii towaru uczeni dokładnie mierzą poziom pierwiastka, by pacjent mógł precyzyjnie dobrać odpowiednią dawkę w zależności od tego, czy kupi pasztetową, makaron świderki czy łopatkę.
Ser? Mięso? Testy za pośrednictwem poczty? Dla krajowego środowiska naukowców to zbyt potężna dawka. Kierownik Kliniki Onkologii i Radioterapii Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego prof. Jacek Jassem nie kryje oburzenia: – Dieta antyrakowa w internetowym sklepiku? Ryzyko raka związane jest z selenem w diecie? Dowody na to są bardzo słabe. Taka działalność nie licuje z godnością naukowca.
Tyle że to prof. Lubiński ma na koncie nowatorskie badania i patenty potwierdzające dotychczasowe odkrycia, to on współpracuje z guru światowej onkologii prof. Stevem Narodem z Toronto. Odkrycia dotyczące selenu już zgłosił do międzynarodowego urzędu patentowego. – To jeszcze nie standard leczenia, ale możliwość, którą dajemy pacjentowi, by zwiększyć jego szanse. Gdybym go jej pozbawił, to właśnie byłoby nieetyczne – zapewnia.