Stabilizująco na euro będą też działać kłopoty, które w tym czasie staną przed jego głównymi światowymi rywalami: amerykańskim dolarem i chińskim juanem.

>>> Zobacz też: Najważniejsze wydarzenia gospodarcze 2010 roku na zdjęciach (GALERIA)

Z euro sytuacja wygląda tak jak z pacjentem, u którego wykryto poważną, lecz uleczalną chorobę. Nie jest mu wprawdzie wesoło, ale przynajmniej wie, w którym kierunku musi pójść leczenie i że nie wystarczą tabletki, ale konieczna będzie skomplikowana operacja. Po roku zadłużeniowych zawirowań w strefie europejskiego pieniądza, dwóch pakietach ratunkowych dla Grecji i Irlandii oraz powołaniu Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego mamy pełny przegląd strukturalnych problemów w konstrukcji euro, o których nie wiedzieli twórcy traktatu z Maastricht. Widać dziś, że są w Unii kraje, które jak Grecja, Portugalia czy Hiszpania, po wejściu do obszaru wspólnej waluty mocno straciły na konkurencyjności i narobiły długów, pod którymi się dziś chwieją. Wiemy, że trudno liczyć na dyscyplinę budżetową w warunkach braku koordynacji polityki gospodarczej i realnych sankcji dla najbardziej zadłużonych. Ale widzimy również, że są w Europie kraje o bardzo solidnych gospodarczych podstawach i dużym potencjale eksportowym, jak Niemcy, Holandia czy Austria, których kryzys wcale nie złamał. Nie ma więc powodu wpadać w nadmierny pesymizm.

>>> Czytaj też: Strefę euro paraliżuje "gra w cykora"

Reklama
Poznawszy diagnozę choroby, Europa może zabrać się za jej leczenie. Kuracja potrwa moim zdaniem ok. 4 – 5 lat. Kluczem jest dokonanie wewnątrz strefy euro nowego podziału zadań pomiędzy narodowymi gospodarkami. Trzeba się zastanowić, jaką rolę mają pełnić uratowane przed bankructwem kraje, gdy już zrównoważą swoje budżety. Idealnie byłoby, gdyby ich obywatele po prostu zaczęli pracować więcej, wydajniej i stali się bardziej konkurencyjni, nawiązując kontakty handlowe nie tylko wewnątrz Unii, ale także z innymi rozwijającymi się regionami globu: Chinami czy Indiami, wracającą do gry Ameryką Łacińską czy nieodkrytym jeszcze rynkiem północnoafrykańskim. Wzrost wewnątrzunijnej konkurencji wyjdzie na dobre obecnym lokomotywom eurogrupy z Niemiec czy Holandii. Wprowadzana obecnie przez wiele krajów Europy kuracja odchudzania wydatków rządowych przyda się jeszcze z innego względu: Stary Kontynent starzeje się. Średni wiek mieszkańca UE wynosił w momencie rozszerzenia w 2003 roku 37,7 lat. Według prognoz w 2050 roku skoczy do 52,3 lat. W takich warunkach obecne modele rozbudowanych wydatków rządowych, a zwłaszcza kosztowych systemów państwa opiekuńczego, i tak byłyby w dłuższym okresie nie do utrzymania.
Ten proces na pewno nie będzie jednak przebiegał bezboleśnie. Scenariusz pesymistyczny zakłada bowiem zmęczenie reformami, wzrost niepokojów społecznych i test, jak stabilne są tamtejsze (nie tak znowu stare i wyrobione) systemy demokratyczne. Za rok nie będziemy jeszcze znali odpowiedzi na wszystkie pytania, ale przynajmniej zostanie wytyczony kierunek, w którym zmierza Europa. W tym sensie nadchodzące miesiące powiedzą nam wiele na temat przyszłości euro.
Jak będzie to wyglądało w praktyce? Podobnie do najświeższego sporu o euroobligacje. Szef Eurogrupy Jean-Claude Juncker chce przy ich pomocy wymusić więcej europejskiej solidarności na takich krajach jak Niemcy. Z kolei Berlin dąży do uzyskania większego wpływu na politykę gospodarczą suwerennych krajów wspólnoty. Niezależnie od kompromisu, jakim zakończy się ten spór, widać więc, że obie strony chcą nowych ważnych mechanizmów, które znacząco zwiększą faktyczną integrację krajów strefy wspólnego pieniądza.
Kuracja, którą przechodzi dziś euro, nie powinna zagrozić jego międzynarodowej pozycji. Owszem, europejski pieniądz stracił w ostatnich miesiącach na atrakcyjności, a wiele dużych firm inwestycyjnych wstrzymuje swoje inwestycje w unijną walutę. To naturalne. Kapitał często podąża za chwilową modą. Trudno wymagać też od niego, by starał się rozumieć polityczną specyfikę euro: dziwnego tworu, za którym nie stoi jeden pomysł na politykę gospodarczą.
Światu potrzebny jest jednak taki pieniądz. Bo oprócz niego nie pozostaje mu wiele innych głównych walut, w których bez obaw można robić interesy. Sporo wskazuje przecież na to, że nadchodzący rok będzie stał pod znakiem dalszego pogłębiania się walutowego konfliktu między USA i Chinami. Ta wojna sprawia, że obie strony są coraz mniej przewidywalne. Nikt nie potrafi dziś przepowiedzieć, czy Pekin ugnie się i pozwoli na podwyższenie wartości juana. Z drugiej strony również Amerykanie podejmują szereg inicjatyw zmierzających do obniżenia wartości dolara (np. poluzowanie ilościowe zapowiedziane przez Fed w listopadzie – red.). Na tym tle euro jest oazą stabilności.
Na dodatek w dwa lata po kryzysie widać już wyraźnie: krach finansowy uderzył w wiele realnie istniejących modeli ekonomicznych. Amerykańska gospodarka znalazła się w tarapatach, bo okazało się, że nie można opierać wzrostu na wybujałej konsumpcji, nie zwracając uwagi na ogromny deficyt obrotów handlowych. I jak na razie nie zapowiada się, by była na tropie jakiejś realnej alternatywy. Ale i Chiny, które w ostatnich miesiącach zwiększyły globalne znaczenie, nie są wolne od realnych problemów. Brak państwa socjalnego i demokratycznej legitymacji władz sprawiają, że pekińskie politbiuro jest de facto zakładnikami wzrostu gospodarczego. Do tego stopnia, że jeśli PKB przestanie rosnąć w tempie przynajmniej 8 proc., Partia Komunistyczna może mieć realne problemy z utrzymaniem spokoju społecznego. Taki moment nieuchronnie nadejdzie, a wtedy zapotrzebowanie na stabilną Europę wzrośnie.
Wróćmy jednak na koniec do najbliższych kilkunastu miesięcy i krajów Europy Środkowo-Wschodniej, które zadają sobie dziś pytanie: co dalej z naszym członkostwem w osłabionej, ale wciąż otwartej strefie euro. Odpowiedź na pytanie „wchodzić czy nie wchodzić” nie jest już dziś oczywista. Kryzys pokazał przecież, że jeśli nie jesteś konkurencyjny, możesz mieć w obszarze wspólnego pieniądza olbrzymie kłopoty. Po kryzysie greckim nikt już nie będzie mógł powiedzieć, że nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji akcesji do Eurolandu. Moim zdaniem nie ma dziś jednej dobrej odpowiedzi dla całego regionu. Z gospodarczego punktu widzenia kraje takie jak Polska, Węgry czy Bułgaria niewiele dziś łączy. Polska to duży rynek wewnętrzny, w mniejszym stopniu niż sąsiedzi uzależniony od eksportu. I z tego powodu macie na wejściu do euro najwięcej do stracenia. Niemniej w miarę poprawy kondycji Eurolandu kraje takie jak Niemcy w naturalny sposób będą się starały wciągnąć was do obszaru wspólnej waluty. Małe kraje (jak na przykład moja rodzinna Bułgaria) są w odwrotnej sytuacji. Dziś widać, że jeśli jakiś bankowy gigant zdecyduje: gramy na złamanie bułgarskiej waluty, to nie mamy większych szans. Tylko że na członkostwie w euro zależy bardziej nam niż im. Dlatego paradoksalnie Polska może znaleźć się w euro wcześniej niż wiele innych krajów regionu.