Wyborcy mają dość cięć i pomagania innym, więc stają się łatwym łupem dla partii radykalnych. Upadek rządu Portugalii i sukces mało znanej populistycznej partii w wyborach w Finlandii mogą się wydawać ze sobą niepowiązane. A jednak...
Społeczny sprzeciw wobec programów pomocowych i ogólnej ekonomicznej niepewności już obalił przywódców na peryferiach strefy euro: w Irlandii, Portugalii i zapewne w Hiszpanii, gdzie Jose Luis Zapatero powiedział, że nie będzie się ubiegał o trzecią kadencję.
Teraz gniew zaczyna się rozszerzać na zamożne centrum Europy, gdzie partie mainstreamowe tracą popularność na rzecz populistycznych outsiderów grających na resentymencie i frustracji spowodowanej spadającym poziomem życia.
We Francji centroprawicowa partia UMP prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego dostała w ubiegłym miesiącu łomot w wyborach regionalnych, a skrajnie prawicowy Front Narodowy rośnie w siłę. W Belgii flamandzcy nacjonaliści uniemożliwiają od ponad roku sformowanie rządu. Mniejszościowy rząd holenderski, jeżeli chce utrzymać władzę przez kolejne sześć miesięcy, musi opierać na antyunijnej partii nacjonalisty Geerta Wildersa.
Reklama
Kronikarze populizmu w Europie długo koncentrowali się na antyimigranckiej polityce tego typu partii, jednak wielu, na przykład Soini w Finlandii lub flamandzki nacjonalista Bart De Wever, wycofali się z antycudzoziemskiej retoryki, koncentrując się na kwestiach ekonomicznych.
Jesteśmy świadkami powstawania w Europie rodzimej odmiany Tea Party. Podobnie jak amerykański prezydent Barack Obama europejscy liderzy, chcąc ratować kontynent przed kryzysem, są ograniczani przez wyborców, którzy mają dosyć ratowania innych. Starają się bagatelizować swoich populistycznych oponentów. Jyrki Katainen, minister finansów Finlandii i centroprawicowy kandydat na premiera, mówi: „Nie chcę straszyć kogokolwiek, mówiąc, że głosowanie na Prawdziwych Finów doprowadzi nas do katastrofy”.