Dekret o sankcjach podpisał prezydent Barack Obama. Przewiduje on zamrożenie aktywów bankowych i zajęcie majątków w USA niektórych prominentów reżimu syryjskiego.

Chodzi tu m.in. o zajmujących wysokie stanowiska w rządzie i armii członków najbliższej rodziny prezydenta Syrii Baszara el-Asada, jego brata Mahira Asada, kuzynów oraz funkcjonariuszy syryjskiego wywiadu cywilnego.

>>> Czytaj też: W Pentagonie zaczęła się epoka wielkich cięć

Sankcjami objęto też wojskowych w Iranie, który pomógł reżimowi w tłumieniu protestów.

Reklama

Od dawna obowiązują już wcześniejsze amerykańskie sankcje ekonomiczne wobec Syrii, zastosowane za sponsorowanie międzynarodowego terroryzmu. Według Waszyngtonu, Syria jest głównym pośrednikiem we wspieraniu przez Iran ekstremistów islamskich na Bliskim Wschodzie, z działającym w Libanie Hezbollahem, czyli Partią Boga, na czele.

>>> Polecamy: Fundusze hedgingowe odwracają się od prezydenta USA Baracka Obamy

Mimo to administracja Obamy bardzo powściągliwie reaguje na falę protestów antyreżimowych w Syrii. Były ambasador USA w Maroku, Marc Ginsburg, powiedział w telewizji Fox News, że na wprowadzonych w piątek sankcjach prawdopodobnie się skończy.

Waszyngton potępił mordowanie demonstrantów w Syrii, ale Obama nigdy nie wezwał prezydenta Asada do ustąpienia - tak jak w przypadku byłego egipskiego prezydenta Hosni Mubaraka, a ostatnio dyktatora Libii Muammara Kadafiego.

Przyczyną - zdaniem ekspertów - jest niepewność USA co stałoby się w Syrii po upadku Asada. Obecny prezydent reprezentuje reżim brutalny, ale świecki, który daje sygnały, że chce się dogadać z Ameryką. Jeszcze niedawno sekretarz stanu Hillary Clinton powiedziała, że Asad to "reformator".

Waszyngton obawia się, że po obaleniu Asada władzę w Syrii objęliby islamscy fundamentaliści. Byłoby to niezwykle groźne dla Izraela - kluczowego sojusznika USA w regionie.