W walce o głosy wiejskich wyborców Jarosław Kaczyński pokazał, że gotów jest powiedzieć każdą bzdurę i nieprawdę, byle tylko mogła się spodobać. Nawet taką, która rażąco kłóci się z liczbami. Na przykład, że minister rolnictwa za mało zdecydowanie walczył o zniesienie embarga na polskie warzywa, jakie wprowadziła Rosja.
Gdyby rządziło Prawo i Sprawiedliwość, trzymałoby Rosję krótko, co miałoby o wiele lepsze skutki polityczne, ale także ekonomiczne. To akurat mieliśmy okazję przetestować. PiS rządziło i tupało, a mimo to embargo na polskie mięso Rosja utrzymywała o wiele dłużej niż na warzywa. Straty były o wiele większe niż obecne 81 mln zł.
Na handel z Rosją warto spojrzeć z innej perspektywy, na co jednak politycy (nie tylko PiS) są za leniwi. W ubiegłym roku sprzedaliśmy do Rosji żywność za 752,1 mln euro, a sprowadziliśmy stamtąd zaledwie za 44,4 mln euro. Cały nasz eksport do krajów Wspólnoty Niepodległych Państw wyniósł w 2010 r. 1,38 mld euro i był aż o 36 proc. wyższy niż rok wcześniej (według najświeższych danych Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej). Nasi wschodni sąsiedzi, z Rosją na czele, to dla polskich rolników i przemysłu spożywczego niezwykle cenny klient. Wprawdzie głównym odbiorcą polskiej żywności są kraje Unii Europejskiej (Niemcy, Wielka Brytania, Czechy, Francja i Włochy), ale na szóstej pozycji jest właśnie Rosja. Dobrego klienta szanuje właściciel osiedlowego sklepiku, czy można się dziwić Rosji, że oczekuje tego samego od naszego rządu? Embargo na warzywa nieco stosunki z nią napięło, ale przecież nie zepsuło, na szczęście handel kwitnie nadal. Tupanie nogami i obrażanie sąsiada zawsze ma też jednak swój wymiar ekonomiczny. Rosjanie lubią mieszać politykę do gospodarki i to, co mówiono w Polsce po tragedii smoleńskiej, miało zapewne jakiś wpływ także na nieszczęsne embargo. Nasze wojownicze gesty niczego nie poprawią, a popsuć mogą wiele.
Bzdur, które lider PiS wygaduje na temat rolnictwa, jest niestety więcej. Na czym zbudował tezę (w liście do premiera), że nasze bezpieczeństwo żywnościowe jest zagrożone? Na pewno nie na danych, które mówią, jak świetny był ostatni rok dla polskich rolników. Według IERiGŻ ceny żyta wzrosły w skupie o 71 proc., pszenicy o 46 proc., kukurydzy o 56 proc., ziemniaków o ponad 60 proc. Za mleko rolnicy dostają o ponad 17,9 proc. więcej. Pogorszyła się wprawdzie opłacalność produkcji wieprzowiny (o 14,7 proc.), ale spadły ważne dla rolników koszty zakupu nawozów. Rolnikom poprawiło się bardzo, pracownikom w mieście o wiele mniej.
To zaś, co w polskim rolnictwie jest naprawdę wielkim problemem, spowodowali politycy. Kilku kolejnych rządów, także PiS. Polska wersja Wspólnej Polityki Rolnej, dzieląca miliardy unijnej i polskiej pomocy między wszystkich posiadaczy ziemi, a nie, jak w UE, tylko między producentów rolnych, spowodowała, że aż dwie trzecie polskich rolników nie produkuje niczego na rynek. Ale ziemi też nie sprzedają, bo daje dopłaty i ubezpieczenie w KRUS. Te gospodarstwa na wzroście cen płodów rolnych nie zarabiają, bo ich nie produkują i nie sprzedają. Natomiast wzrost cen żywności uderza w nie tak samo, jak w mieszkańców miast. Tego problemu nie rozwiąże się jednak żądaniami, by dopłaty były jeszcze wyższe. To rolnika jeszcze bardziej przywiąże do ziemi.
Reklama
Dramatem polskiej gospodarki jest to, że wielka pomoc, jaka płynie na wieś, nie unowocześnia naszego rolnictwa, lecz zamraża jego niedobrą strukturę. Nasz eksport żywności mógłby być jeszcze większy, gdyby szybciej przybywało wielkich, nowoczesnych gospodarstw, a znikały najmniejsze, nieefektywne. O tym, jak pomóc właścicielom spłachetków, by byli w stanie znaleźć inne źródła utrzymania, powinni dyskutować liderzy partii pretendujących do władzy. Oni jednak wolą się licytować, kto da więcej, a rzeczywiste problemy zamieść pod dywan.