Alarmujący wniosek, że kryzys powoduje coraz większe rozwarstwienie dochodowe społeczeństwa, byłby jednak nieuprawniony. Najbiedniejszym bowiem też się nieco poprawiło. W 2009 r. najniższa grupa kwintylowa (czyli 20 proc. rodzin najgorzej uposażonych) dysponowała 6,6 proc. dochodów ogółu gospodarstw, rok później należało do niej 6,9 proc. dochodów. Czyli wzbogacili się zarówno bogaci, jak i biedni, i to nawet w dość zbliżonym stopniu. Z badań GUS wyraźnie wynika, że rozwarstwienie społeczne od kilku lat się nie pogłębia. To optymistyczny wniosek.
A jednak nie bardzo jest się z czego cieszyć. Biednieje bowiem klasa średnia, trzon każdej gospodarki rynkowej. Pieniądze ze środka rozpływają się w stronę obu biegunów. Zjawisko pozytywne, czyli nieznaczna poprawa sytuacji materialnej najbiedniejszych, może jednocześnie być sygnałem czegoś negatywnego. Pozytywne – bo polityka społeczna, mimo fali słusznej krytyki, najwyraźniej skutecznie chroni najsłabszych, dla których głównym źródłem utrzymania najprawdopodobniej są zasiłki i świadczenia społeczne. Te świadczenia finansują jednak osoby pracujące, mówiąc językiem statystyki, środkowe grupy kwintylowe. Te, którym relatywnie się pogarsza. Jeśli jednak pracującym się pogarsza, żeby mogło się polepszać niepracującym, to ani z socjologicznego, ani tym bardziej z ekonomicznego punktu widzenia dobre nie jest. Zamiast do pracy zachęca bowiem do bardziej energicznego domagania się świadczeń od państwa. Uruchamia spiralę roszczeniowości.
Z badań GUS nie wynika, że najniższa grupa kwintylowa składa się głównie z gospodarstw utrzymujących się ze świadczeń. Jeśli jednak są to osoby żyjące z pracy, to jeszcze gorzej. Znaczyłoby to bowiem, że praca nie chroni od ubóstwa. I że rodziny będące na garnuszku państwa radzą sobie lepiej niż fundatorzy ich świadczeń.
Bogacenie się bogatych także nie napawa optymizmem. Na grupę 20 proc. najlepiej uposażonych składają się przede wszystkim osoby pracujące na własny rachunek, przedsiębiorcy. Kryzys spowodował wyraźną zmianę ich zachowań. Firmy będące w zupełnie niezłej kondycji finansowej boją się zarobione przez siebie pieniądze inwestować. Ich strach jest uzasadniony, sytuacja w Europie i na świecie jest wyjątkowo niestabilna i nieprzewidywalna. Lepiej poczekać. Zyski leżą więc na lokatach, też dzisiaj niepewnych, a miejsc pracy, mimo wzrostu gospodarczego, nie przybywa. Kapitaliści, zamiast pomnażać swój kapitał, wolą więc konsumować. Stąd bierze się wzrost dochodów gospodarstw domowych tej grupy.
Reklama
Wygląda na to, że największe powody do frustracji mają średniacy żyjący z własnej pracy. Chudnięcie ich domowych budżetów wynika zarówno z braku pracy dla młodych legitymujących się wyższym wykształceniem i mających spore aspiracje, jak i z tego, że kompetencje wielu najstarszych utrzymujących się jeszcze na rynku pracy bywają coraz mniej wystarczające. Coraz trudniej, nawet gdy chcą, zachować im dotychczasowe stanowiska. Razem z utratą pracy gwałtownie maleją ich dochody, degradują się społecznie. Populistyczni politycy z SLD czy PiS nie studiują wyników badań GUS. W grupie najlepiej zarabiających średniaków szukają głębokich kieszeni, które obiecują drenować wyższymi podatkami. Tyle że „najlepiej zarabiających” nie znaczy wcale „najbogatszych”. Tym politycy nic nie zrobią, musieliby bowiem wygrać wybory w rajach podatkowych.