Waluty powstają, by przetrwać stulecia i dlatego nie należy oceniać ich działania już po 15 latach.

W okresie powstawania euro ekonomiści podzielili się na trzy grupy: entuzjastów, przeciwników i realistów. Każda z grup przewidywała dla tego projektu zupełnie odmienny rachunek zysków i strat. Gdy w 2007 roku młoda waluta przeżywała rozkwit, entuzjaści przedwcześnie ogłosili zwycięstwo. Dziś do głosu doszli przeciwnicy, którzy oczywiście również nie mają racji. Piszę „oczywiście”, ponieważ waluty powstają, by przetrwać stulecia i dlatego nie należy oceniać ich działania już po 15 latach. Można zrozumieć ludzi, którzy mieli silne przeczucia na temat losów euro, i których aż korci, by o nich wspomnieć przy nadarzającej się okazji, jednak za każdym razem wprowadzają swoich słuchaczy w błąd. W rzeczywistości bowiem na zmiany w biegu historii, takie jak wprowadzenie euro, trzeba patrzeć z szerszej perspektywy. Jeżeli chce się dowieść swoich racji zbyt wcześnie, trzeba uciekać się do manipulacji danymi.

Porównajmy wzrost gospodarczy w niewielkich, podobnie zamożnych europejskich krajach: dwóch w strefie euro (Finlandia i Holandia) i dwóch poza nią (Szwecja i Szwajcaria). Przy zastosowaniu odpowiednich sztuczek da się na ich przykładzie udowodnić na temat euro, co tylko się chce. Można między innymi wybrać dane z odpowiedniego okresu albo ujednolicić wyniki z danego roku, by stworzyć iluzję prognozowania przyszłości.

By dowieść porażki euro można na przykład posłużyć się latami 2001-2011, gdyż w tym okresie zarówno Szwecja, jak i Szwajcaria radziły sobie znacznie lepiej niż Holandia. Tym samym jednak pomija się znaczący fakt, że obydwa kraje spoza strefy euro przeżyły we wczesnych latach 90. bańki na rynku nieruchomości i kryzysy bankowe. Później za wszelką cenę starały się odrobić straty, jednak w zwłaszcza w Szwajcarii próby te okazały się porażką.
Wszystko staje się jasne, gdy dodamy przykład Finlandii, kraju eurolandu, który w latach 90. przeżył podobny kryzys. Jeśli porównamy ją do innego państwa skandynawskiego, Szwecji, dojdziemy do wniosku, że wejście do strefy euro nie wywarło żadnego wpływu na gospodarkę. Wybór poszczególnych krajów i lat nie jest zatem właściwym sposobem tworzenia argumentów. Jeśli istnieją przesłanki, by podważyć funkcjonowanie wspólnej waluty, to należy znaleźć dla nich solidniejsze podstawy.

>>> Czytaj też: Dumas: Euro było złym pomysłem

Reklama

Jedną z nich jest niezaprzeczalny już brak dyscypliny fiskalnej. Unia walutowa może istnieć tylko wtedy, gdy dyscyplina ta jest respektowana w każdym państwie członkowskim. Gdy dany kraj odstępuje od swojej polityki pieniężnej, jego dług publiczny musi zostać wyemitowany w walucie zagranicznej. Jeśli zaś jakiś rząd pozwala, by dług jego kraju urósł do tego stopnia, że uniemożliwia dostęp do rynku, to należy mu pomóc lub pozwolić upaść.
Formą pomocy może być inflacja, pożyczka, a nawet zapomoga od innych rządów lub ze wspólnego banku centralnego. Pomoc może jednak doprowadzić do tego, że do głosu dojdą złe pobudki i pojawi się pokusa nadużyć. Brak dyscypliny fiskalnej to zatem sytuacja bez wyjścia. W takiej właśnie się znajdujemy. Co to oznacza?

Jak twierdzą przeciwnicy wspólnej waluty, powodem kryzysu w strefie euro był brak wspólnej dyscypliny fiskalnej. To prawda, że nie udało się jej stworzyć, jednak problem ten da się jeszcze rozwiązać. Wierzą w to zaangażowane w ratowanie euro kraje.
Mimo przewidywanej eksplozji długu publicznego, rządzący ochoczo biorą na siebie odpowiedzialność z zaskakującą, fanatyczną wręcz wiarą w możliwość wdrożenia koniecznej dyscypliny w nadchodzących latach. Jednak zmuszając do oszczędności kraje, które straciły dostęp do rynku i pogrążyły się w recesji pogarszają tylko sytuację, a co gorsza pokazują, że wciąż nie pojęli, iż dyscyplina fiskalna to koncepcja długoterminowa, i że kilkuletnie nadwyżki czy deficyty nic jeszcze o niej nie mówią.

Nie ma nic dziwnego w kryzysie, jaki przeżywa strefa euro w związku z licznymi usterkami wspólnej waluty. Wręcz przeciwnie, byłoby niezwykłe, gdyby w przypadku tak skomplikowanego przedsięwzięcia wszystko od początku działało w stu procentach. Euro przetrwa jeżeli uda się poprawić jego niedoskonałości, ale o tym przekonać się będziemy mogli dopiero za kilka lat, a nawet dziesięcioleci.

>>> Polecamy: Koniec strefy euro? To niemożliwe

Warto też dodać, że wzmianki o ewentualnym opuszczeniu strefy euro przez bankrutujące kraje są pozbawione podstawy prawnej i logiki gospodarczej, gdyż na dłuższą metę taka sytuacja byłaby powodem jeszcze większych turbulencji finansowych. Znów potrzeba spojrzenia z szerszej perspektywy. Państwa nie przyłączają się bowiem do unii walutowej na kilka lat, gdy im się to opłaca i nie opuszczają jej, gdy na horyzoncie widać już straty. Unia walutowa przypomina małżeństwo: trzeba trwać w niej w zdrowiu i w chorobie. Żadne małżeństwo z góry nie zakłada rozwodu, lecz w perspektywie lat zyski muszą przeważać nad stratami. W przypadku euro miesiąc miodowy mamy już za sobą, ale na rozstanie jest jeszcze za wcześnie.

Charles Wyplosz jest profesorem ekonomii w Graduate Institute of International and Development Studies w Genewie.