Sumy i sukcesy są faktem, ale oligarchowie inwestują raczej na Zachodzie. Właścicielami rosyjskich klubów są zaś państwowe koncerny i co bardziej ambitne władze regionalne.
Najbogatszym klubem Rosji jest petersburski Zienit, zdobywca Pucharu UEFA w 2008 r. Klub z miasta nad Newą dysponował w sezonie 2011/12 165 mln dol. (wszystkie dane dotyczące budżetów za pismem „Finans”). To więcej niż łączny budżet wszystkich klubów polskiej Ekstraklasy. Najbogatsza Legia dysponująca 65 mln zł plasowałaby się na przedostatnim miejscu tabeli rosyjskiej pierwszej ligi. Właścicielem Zienita jest Gazprom. Wielkie państwowe koncerny stoją też za potęgą moskiewskiego Łokomotiwu (koleje RŻD, 90 mln dol. budżetu) i Spartaka (Łukoil, 85 mln dol.), którego z ostatniej Ligi Europy wyeliminował właśnie warszawski klub. Na CSKA (70 mln dol.), który Puchar UEFA zdobył jako pierwszy rosyjski klub w 2005 r., łoży przede wszystkim Aerofłot.

Duma za wielkie pieniądze

Dla władz jest to element budowy dumy narodowej, prestiżu na świecie, ale też sposób na promocję zdrowego stylu życia wśród młodzieży. Na silnych klubach można budować silną reprezentację. Jak znalazł na mistrzostwa świata w 2018 r., których Rosja będzie gospodarzem. Drugą grupę klubów, przede wszystkim z miejsc oddalonych od stolicy, stanowią drużyny z regionów zwłaszcza nierosyjskich, dla których wystawienie bogatego i silnego zespołu jest kwestią honoru. Stąd drugim najbogatszym klubem jest Rubin Kazań, którego właścicielami pozostają władze Tatarstanu. Z kolei nowych dyrektorów Ałanii Władykaukaz osobiście powołuje prezydent Osetii Płn., zaś ceremonia wręczenia nominacji niczym nie różni się od podobnych uroczystości z udziałem nowych ministrów.
Reklama
Na najwyższym poziomie rozgrywkowym gra też Terek Grozny, którego dyrektorem do niedawna był osobiście czeczeński lider Ramzan Kadyrow. Groźby, zachęty i granie na kaukaskiej dumie powodują, że na zespół chętnie łożą najbogatsi biznesmeni z regionu. Dla rządzącego silną ręką Kadyrowa Terek jest symbolem normalizacji w republice, przez którą w latach 90. przetoczyły się dwie wojny. Stąd głośne inicjatywy, jak sprowadzenie do klubu w charakterze trenera słynnego Holendra Ruuda Gullita czy zorganizowanie w ubiegłym roku meczu między drużyną Groznego a kadrą brazylijskich mistrzów świata z 1994 r. Kadyrow osobiście zagrał jako kapitan i strzelił dwa gole (jeden z karnego i jeden ze spalonego), ale mimo to Czeczeńcy przegrali 4:6.
Jedynym klubem rosyjskiej Priemjer-Ligi, w którym w charakterze właściciela występuje oligarcha, pozostaje w zasadzie dagestańskie Anży Machaczkała. Zespołowi szefuje potasowy król Sulejman Kierimow, sam rodem z kaukaskiej niespokojnej republiki. Dagestańczykom nie przeszkadza, że piłkarze na co dzień mieszkają w Moskwie, a do oddalonej o 1770 km Machaczkały przylatują jedynie na mecze, skoro je wygrywają. W minionym sezonie klub po raz pierwszy zajął piąte miejsce w lidze i jesienią zagra w Pucharze Europy. Nic dziwnego; budżet opiewa na 60 mln dol. (a nieoficjalne szacunki mówią nawet o dwukrotności tej kwoty), a do zespołu trafiają naprawdę głośne nazwiska. Kapitanem był niegdyś słynny Roberto Carlos, obecnie jest nim Kameruńczyk Samuel Eto’o. Obok nich występują zaś wyróżniający się piłkarze z Kaukazu, co dla Kierimowa jest nie tylko elementem wspierania swojej małej ojczyzny, lecz także motywacją odciągającą młodzież od terroryzmu. Najlepszym strzelcem klubu pozostaje Awar z Dagestanu Szamil Łachijałow. Jego brat Murad był liderem terrorystycznej organizacji Dżamaat Szariat, dopóki w 2006 r. nie zginął w starciu z Rosjanami.
A gdzie są w tym zestawieniu inni rosyjscy najbogatsi? Za granicą. Londyńska Chelsea utuczyła się na pieniądzach Romana Abramowicza, w AS Monaco zainwestował Dmitrij Rybołowlew, Bułat Czagajew wybrał niewielki szwajcarski Xamax Neuchatel, zaś właściciel cenionej gazety „Kommiersant” Aliszer Usmanow powoli skupuje udziały w Arsenalu. Dlaczego Rosjanie wolą inwestować z dala od ojczyzny? Zdaniem znawcy rosyjskich elit gospodarczych, szefa informacyjno-badawczego centrum Panorama Władimira Pribyłowskiego wyjaśnienie jest proste. – Własność prywatna to w Rosji pojęcie umowne, zależne od stanu relacji z władzami. Jeśli popadniesz w tarapaty, tracisz własność. Dlatego poważni biznesmeni wolą się zabezpieczyć, inwestując poza krajem – mówi DGP Pribyłowski.
Co innego Ukraina. Tamtejsi oligarchowie mniej boją się władz, po pierwsze dlatego, że władze same wywodzą się z kręgów oligarchicznych, a po drugie – państwo ukraińskie jest słabsze i pozbawione jednego silnego ośrodka władzy, jak ma to miejsce w Rosji. Dlatego kluby ukraińskiej Premjer-Lihy niemal w komplecie należą do czołowych przedstawicieli biznesu. W kwestii budżetów Ukraińcy nie muszą mieć kompleksów. Na czele Dynama Kijów i Szachtara Donieck, które od 1996 r. nieprzerwanie dzielą między siebie mistrzostwo i wicemistrzostwo kraju, stoją odpowiednio miliarderzy Ihor Surkis (brat Hryhorija, szefa Federacji Futbolu Ukrainy, który załatwił nam organizację Euro 2012) oraz najbogatszy człowiek przestrzeni postsowieckiej Rinat Achmetow, patron jednej z frakcji wewnątrz rządzącej Partii Regionów. Szachtar jest bogatszy (85 mln dol. budżetu wobec dynamowskich 60 mln), ale to Dynamo częściej zdobywa mistrzostwo Ukrainy (13 tytułów od momentu odzyskania niepodległości wobec siedmiu dla rywali z Donbasu).
Pieniądze w Doniecku widać jak na dłoni. Górnicze, dość szare miasto dysponuje jednym z najnowocześniejszych stadionów na świecie, a także jedną z najlepszych baz piłkarskich. Nieoficjalnie wiadomo, że najlepsi piłkarze zarabiają rocznie nawet 6 mln dol. Ukraińscy dziennikarze są zgodni, że początki bogactwa Achmetowa i jego poprzedników tkwią w działalności kryminalnej. To właśnie na stadionie Szachtara zginął w 1995 r. jego pierwszy dyrektor Achat Brahin, w mafijnym półświatku znany jako „Alik Hrek”, uznawany za nieformalnego właściciela i patrona wszystkich donieckich biznesów, a także kryminalny „autorytet”, czyli człowiek z górnego szczebla przestępczej hierarchii.
Bogatych panów mają też mniejsze kluby. Trzecie miejsce przypadło w minionym sezonie charkowskiemu Metalistowi. Jego szef, oligarcha Ołeksandr Jarosławski, niegdyś sprzyjał ukraińskiej prawicy, lecz obecnie gra na regionałów. Charkowski biznesmen osobiście zaangażował się w organizację Euro 2012, z własnej kieszeni pokrywając nie tylko koszty rozbudowy infrastruktury sportowej, lecz także połowę kosztów przebudowy lotniska. Wśród nazwisk dyrektorów klubów – od aktualnego mistrza z Doniecka po najsłabszego spadkowicza PFK Aleksandria – przewijają się nazwiska oligarchów, polityków partii rządzącej, a w najgorszym razie biznesmenów silnych na szczeblu lokalnym. Żaden klub nie należy do kapitału zagranicznego, władz samorządowych albo większej liczby udziałowców.

Łagier za ośmieszenie bezpieki

Oligarchiczny (na Ukrainie) i państwowo-kapitalistyczny (w Rosji) futbol XXI wieku jaskrawo kontrastuje z piłką w czasach sowieckich. Wówczas formalnie nie było zawodowych sportowców, a zawodnicy oficjalnie byli zwykłymi pracownikami zakładu czy instytucji, która prowadziła dany klub. Dzięki temu – podobnie jak w pozostałych krajach obozu komunistycznego – mogli oni uchodzić za amatorów, co dawało świetne rezultaty zwłaszcza w turniejach olimpijskich, z zasady niedopuszczających wówczas zawodowców.
Minusem były zarobki – zawodnicy zarabiali niewiele więcej od pozostałych pracowników danego zakładu pracy. Serhij Morozow, który w latach 70. był zawodnikiem ukraińskiej Zorii Woroszyłowgrad (obecnie Ługańsk) płacącej swoim graczom najwięcej ze wszystkich klubów ZSRR, opowiadał, że otrzymywał wówczas 180 rubli podstawowej pensji, 200 rubli premii i po 150 rubli za każde zwycięstwo. Średnia pensja sowieckiego robotnika w 1972 r. wynosiła 122 ruble. – Za dobry rezultat przyznawano drużynie pięć samochodów do podziału. Mieszkania dawał komitet obwodowy partii. Nic więcej nie mieliśmy – opowiadał klubowemu portalowi Szachtara Donieck Terrikon.com jego dawny zawodnik Mychajło Kalinin.
A o tym, do kogo należy dany klub, świadczyła sama nazwa. Wszelkimi Dinamami/Dynamami od Kijowa przez Moskwę po Tbilisi i Mińsk opiekowały się centralne lub lokalne MSW. Kluby noszące w różnych okresach nazwy SKA, CSKA, CDKA itp. należały do wojska. Nad Spartakami czuwały zakłady spożywcze, właścicieli Szachtiorów/Szachtarów stanowiły zaś kopalnie. Innymi słowy piłkarze z Doniecka w czasach sowieckich byli formalnie górnikami, słynny zawodnik (a potem trener) kijowskiego Dynama Wałerij Łobanowski dosłużył się na boisku stopnia pułkownika milicji, zaś grający w CDKA Moskwa w czasie wojny niemal w komplecie otrzymali stopień podporucznika.
Taki system zależności negatywnie odbijał się na sytuacji zawodników zwłaszcza w czasach stalinowskich. Dinamo Moskwa było oczkiem w głowie Ławrientija Berii, zaś wyników „wojskowych” pilnował Wasilij Stalin, syn dyktatora, od 1947 r. pełniący funkcję dowódcy lotnictwa moskiewskiego okręgu wojskowego. I nie chodziło tu tylko o pozyskiwanie graczy za pomocą przymusowego poboru do wojska czy milicji, jak miało to miejsce w PRL w przypadku Legii. Beria osobiście represjonował kluby, które ośmielały się wygrać z jego Dinamem. Najgorszy los spotkał zawodników moskiewskiego Spartaka, który nie dość, że w latach 1938 – 1939 dwukrotnie zdobył mistrzostwo ZSRR, to jeszcze pokonał dinamowców w półfinale krajowego pucharu po kontrowersyjnym golu. Beria doprowadził do powtórki meczu (już z prawidłowym wynikiem), a po trzech latach wielu zawodników Spartaka, w tym czterej bracia Starostinowie, trafiło do łagru pod sfingowanym zarzutem oszustw finansowych. Kibice Spartaka i Dinama nienawidzą się po dziś dzień.
Po rozprawie ze Spartakiem Dinamo i CDKA/CSKA zdominowały sowiecką ligę. Od powojennego wznowienia rozgrywek w 1945 r. przez siedem kolejnych sezonów oba kluby zdobywały złote i srebrne medale, z jednym wyjątkiem nie dopuszczając do nich żadnego innego zespołu. Dla sowietologów to, kto akurat był górą, było jedną z istotnych wskazówek, czy na Kremlu górę biorą czekiści, czy wojsko. Trend został przełamany w 1952 r., gdy mistrzem znów został odrodzony Spartak. Zdaniem części historyków to nie przypadek; w maju tego roku Wasilij Stalin utracił stanowisko dowódcy za zbyt oczywistą niekompetencję.
Sowiecka piłka przez lata była dla Zachodu wielką niewiadomą. Choć kadra ZSRR po wojnie zaczęła uczestniczyć w międzynarodowych rozgrywkach, ani sowieccy zawodnicy nie mogli grać na Zachodzie, ani kluby z „Sowka” nie kupowały cudzoziemców. Od czasu do czasu drużyny zza Buga wyraźnie zaznaczały jednak swoją obecność i swoje ambicje. Jak w 1945 r., gdy kadra Dinama Moskwa na tournee w ojczyźnie futbolu pokonała Arsenal 4:3 i rozgromiła Cardiff City 10:1, czy w 1960 r., gdy Sborna wygrała pierwsze w historii piłkarskie mistrzostwa Europy.

I tylko Krymu żal

Pierwszym zawodnikiem, któremu pozwolono wyjechać za granicę, był w 1980 r. Anatolij Zinczenko z Zienitu Leningrad. Na pomysł sprowadzenia „jakiegoś zawodnika z ZSRR” dla swojego ukochanego Rapidu Wiedeń wpadł szef działu sport komunistycznego dziennika „Volksstimme” Kurt Castka. Wykorzystując kontakty, po linii partyjnej dotarł do szefostwa sowieckiej piłki. – Wasi piłkarscy bossowie długo się z tym męczyli i ostatecznie zadecydowali, że zgodnie z jakimiś parametrami to właśnie Zinczenko najlepiej nadaje się do gry w Rapidzie – opowiadał Castka po latach „Sport-Ekspriessowi”. O jakie parametry chodziło? Rosyjscy dziennikarze ustalili tok myślenia ówczesnych decydentów: wypuścić z kraju można kogoś spoza pierwszego szeregu gwiazd, ale na tyle silnego, by nie przyniósł kompromitacji. Poza tym nie powinien to być gracz żadnego z moskiewskich potentatów, nie może też być zbyt młody. I tak wybór padł na 31-letniego wówczas zawodnika z Leningradu. Zinczenko wstydu nie przyniósł, stał się czołowym zawodnikiem Rapidu i dał nowemu klubowi dwa tytuły mistrzowskie.
Z kolei na pierwszego cudzoziemca w lidze kibicom z ZSRR przyszło czekać aż do 1989 r. Bułgar Tenjo Minczew trafił do Krylji Sowietow Kujbyszew (obecnie Samara) również w dość oryginalny w porównaniu z obecnymi czasami sposób. Kujbyszew był wówczas miastem partnerskim Starej Zagory i wyjazd piłkarza do ZSRR stanowił element zacieśniania współpracy. Transfer załatwili między sobą dygnitarze lokalnych komórek partyjnych. Negocjacje trwały kilka lat. Na Minczewa padło m.in. dlatego, że był wzorowym członkiem Komunistycznej Partii Bułgarii. Przy każdym meczu wyjazdowym do Moskwy wpadał do bułgarskiego konsulatu płacić składki członkowskie.
Od tamtego czasu w futbolu zmieniło się wszystko poza kibicami związanymi na śmierć i życie z klubami. I tylko rosyjscy fani Dynama Kijów, któremu w czasach ZSRR kibicowało pół kraju, mówią o goryczy. Dla wielu Rosjan pierwszym szokiem po upadku ZSRR było to, że Dynamo i krymskie plaże nagle znalazły się za granicą, w niepodległej Ukrainie.
Ławrientij Beria kibicował Dynamu Moskwa. Szef bezpieki nawet po latach mścił się na zawodnikach stołecznego Spartaka, którzy upokorzyli jego klub.