Klasyczna ekonomia nigdy nie dostrzegała specjalnej różnicy pomiędzy kobietami a mężczyznami. Według jej prawideł: wszyscy jesteśmy zwierzętami ekonomicznymi, tak samo reagującymi na bodźce pieniężne. Niezależnie od tego, czy korzystamy z toalety oznaczonej kółkiem, czy trójkątem. Najnowsze badania ekonomii feminizującej pokazują jednak, że nie jest to do końca prawda.
Weźmy choćby głośną ostatnio w wielu krajach debatę o tym, czy należałoby wprowadzić parytet płci na najwyższych stanowiskach menedżerskich również w prywatnym biznesie. Trudno uznać ją za bezpodstawną – nawet w najbardziej otwartych społeczeństwach bogatego Zachodu różnice w poziomie zatrudnienia oraz zarobków pomiędzy kobietami a mężczyznami są uderzające. Im wyższe stanowisko w kierowniczej hierarchii, tym są wyraźniejsze. Feministki (i feminiści) twierdzą, że mamy tu do czynienia z przejawem seksizmu zmaskulizowanych kadr kierowniczych oraz z naturalną konsekwencję tego, że to kobiety rodzą dzieci i je wychowują, przez co mają zazwyczaj kilkuletnią lukę w CV. Być może.
Ekonomiści feminizmu idą jednak trochę w inną stronę. Muriel Niederle i Lise Vesterlund z Uniwersytetu Harvarda dowodzą, że kobiety nie są dobrymi negocjatorami. Z ich badania wynika, że 73 proc. reprezentatywnej grupy mężczyzn bez mrugnięcia okiem wybiera ścieżkę konfrontacji, gdy nagrodą jest pieniężna gratyfikacja. W tej samej sytuacji na całość idzie tylko 35 proc. kobiet. Reszta negocjuje dużo bardziej zachowawczo i kończy z niższym zyskiem. To samo dzieje się w pracy. Tam, gdzie o zarobkach decyduje nie układ zbiorowy, lecz indywidualny menedżerski kontrakt, kobiety wypadają gorzej.
Czyli jednak słaba płeć? Nie do końca. To nie tak, że kobiety są z natury mniej waleczne. To raczej ukształtowany przez wieki konstrukt społeczny słabej płci każe im się tak zachowywać. Jesienią 2011 r. w Podyplomowej Szkole Ekonomicznej (GSE) w Barcelonie powstała intrygująca praca. Jej autorzy (mężczyzna i kobieta) pokazali, że panowie i panie wypadali podobnie, wykonując to samo zadanie wymagające dużej kreatywności i odporności na stres. Wyniki zmieniały się jednak diametralnie, gdy kobiety poinformowano, że ich rywalami są meżczyźni, lub gdy mówiono im, że zadanie jest bardzo męskie. Duża część badanych pań po prostu sobie wtedy... odpuszczała. Żadne nagrody ekonomiczne nie były w stanie tego zmienić. Płynący stąd wniosek najlepiej wyraża się w najnowszych pracach legendarnego noblisty George’a Akerlofa, który w ogóle porzucił ekonomiczne modele i od pewnego czasu powtarza jedynie: racjonalność naszych ekonomicznych decyzji to tylko czubek góry lodowej. Tak naprawdę decyduje o nich nasza tożsamość. A więc właśnie płeć, rasa, pochodzenie społeczne i kultura, w której zostało się wychowanym.
Reklama
Wróćmy jednak na koniec do feminizującej ekonomii, która zdecydowanie ostatnio przyspieszyła i naprawdę ma się czym pochwalić. Nie dalej jak w maju australijscy ekonomiści Dinuk Jayasuriya i Paul Burke dowiedli, że w ostatnich 40 latach kraje o wyższym procencie kobiet w narodowych parlamentach notowały zdecydowanie wyższe tempo rozwoju PKB niż społeczeństwa, w których władza spoczywała w rękach patriarchalnej kliki. Z kolei David Johnston z Monash University w Melbourne pokazał, że dzieci kobiet, które 30 – 40 lat temu deklarowały wyższe poparcie dla idei feminizmu, dużo częściej mają teraz dyplom uniwersytecki i dobrą pracę. Wniosek: pozytywne poglądy na emancypację są skorelowane z kapitałem społecznym, co z kolei zawsze wychodzi na dobre gospodarce. Niezły początek, by przemyśleć na nowo rolę kobiet w ekonomii.
ikona lupy />
Rafał Woś, dziennikarz DGP materiały prasowe / DGP