Pod względem ryzyka związanego z niewypłacalnością, kraje rozwinięte zrównały się z krajami rozwijającymi się. Jest jednak jeden haczyk.

O ile Europa wciąż jest takim samym źródłem ryzyka związanego z bankructwem jak rynki wschodzące, to tego samego nie można powiedzieć o USA. Dlaczego?

Moment, w którym USA pod względem zachowania przypominały rynki wschodzące, był bardzo namacalny. Świeżo wybrany prezydent Barack Obama obiecywał zablokować wysokie premie w AIG. W 2011 roku Stany Zjednoczone w wyniku przeciągania w Kongresie możliwości podniesienia limitu zadłużenia, znalazły się na skraju technicznego bankructwa. A nic tak bardzo nie przypomina zachowania wschodzących rynków, jak zrywanie umów, nagła chęć zmiany w wielu sektorach gospodarki czy wreszcie stwarzanie zagrożenia niewypłacalnością dla pewnych kredytodawców.

Jednak do połowy lata 2011 inwestorzy znów przypomnieli całemu światu, że USA są krajem wyjątkowym. Pomimo, że Waszyngton poważnie pogrywał sobie z poziomem zadłużenia, a rating kredytowy kraju został obniżony, inwestorzy bardziej przejmowali się sytuacją w Europie niż w USA. W efekcie poziomy rentowności amerykańskich papierów dłużnych pozostają na rekordowo niskich poziomach.

Reklama

Odwrócenie uwagi

Dlaczego zatem amerykańscy politycy zachowują się tak, jakby USA wciąż były krajem zagrożonym bankructwem, jak Grecja, która desperacko potrzebuje planu naprawy finansów publicznych i poszukuje pewnych kredytodawców?

Tak czarne prognozy i plany znaczącej redukcji zadłużenia mają paradoksalnie odwrócić uwagę rynków. Zaraz po wyborach, w atmosferze wysokiej nieufności, urzędnicy w Waszyngtonie stanęli w sytuacji konieczności likwidacji ogromnego zadłużenia. Na rynkach wschodzących lub nawet w Europie oznaczałoby to katastrofę – rządy bowiem byłby zmuszone do wprowadzania drastycznych cięć. USA jednak są w uprzywilejowanej sytuacji i takie konsekwencje zapewne ominęłyby Waszyngton.
Status bezpiecznej przystani, którym cieszą się USA, gwarantuje, że nawet dość nieudolny Kongres i prezydent Obama ostatecznie zgodzą się na rezygnację z polityki oszczędności bez żadnych konsekwencji ze strony rynków.

Gdyby jednak stało się odwrotnie, ostra polityka cięć przyniosłaby Stanom Zjednoczonym spowolnienie gospodarcze, którego polityczne konsekwencje ponieśliby sprawujący aktualnie władzę politycy. W takiej sytuacji nie powinno nas dziwić, że Obama zamiast wprowadzać politykę cięć, wybierze przesunięcie tego problemu na kolejny rok, aby nie ponosić żadnych politycznych konsekwencji.

Nie powinniśmy mieć zatem złudzeń, że Stany Zjednoczone nie wykorzystają swojego komfortowego położenia i wprowadzą politykę oszczędności. Aktualnie w USA nie pracuje się nad żadnym planem redukcji kosztów.

W sytuacji, kiedy Kongres nie musi działać, nie będzie działał. Dobra opinia na rynkach jednak nie oznacza, że Waszyngton nie ma żadnych realnych problemów. Im później USA zajmą się wprowadzaniem polityki oszczędności, z tym większymi kosztami przyjdzie się im zmierzyć. Na tym właśnie polega tzw. przekleństwo bezpiecznej przystani.