Naturą ludzkiej pamięci jest to, że przeszłość jawi nam się zazwyczaj w kolorowych barwach.

Być może dlatego niektórzy z nas wzdragają się przed odwiedzaniem miejsc, które kiedyś miały dla nas specjalne znaczenie, ponieważ w głębi duszy wiemy, że nie będą już takie same. Niebo nie będzie już tak niebieskie, morze tak nieskazitelnie czyste, a miłość tak intensywna. Na poziomie osobistym ta psychologiczna tendencja ma swoje uzasadnienie dla wszystkich, którzy chcieliby spojrzeć wstecz po życiu pełnym negatywnych przeżyć, nudy i znużenia.

Niestety, na poziomie narodowym prowadzi ona do paraliżu i sprzyja trendom ekstremalnym, takim jak nacjonalizm i ksenofobia. Każde państwo ma swój złoty wiek, który w rzeczywistości wyglądał prawdopodobnie mniej wspaniale, niż się go wspomina. Możemy wyciągnąć z tych czasów wartościową lekcję, ale jednocześnie mogą nas one przygnieść ciężarem nostalgii. Takie refleksje przyszły mi do głowy podczas niedawnej wizyty w Armenii, niegdyś części ZSRR, a dziś niezależnej republice zamieszkałej przez nieco ponad trzy miliony obywateli osiedlonych u podnóża Kaukazu. Sytuacji geopolitycznej trudno jej pozazdrościć.

Na północy znajduje się ukochane dziecko Zachodu – Gruzja. Na wschodzie islamski Azerbejdżan ze swoim bogactwem naftowym. Na zachodzie Turcja, z którą relacje od dawna są zdominowane przez spór historyczny o wymordowanie 1,5 miliona Ormian podczas zabójczych marszów śmierci i deportacji na początku XX w. Na południu jest jeszcze Iran, parias dzisiejszej wspólnoty międzynarodowej. Armenia ma niewiele zasobów naturalnych i nie posiada dostępu do morza. Nie może pochwalić się wieloma przyjaciółmi, a jej granice zostały sztucznie wytyczone przez Związek Radziecki, bez oglądania się na podziały narodowe, co wpędziło ją w serię zażartych sporów z sąsiadami. To także region gwałtownych ruchów tektonicznych, które w ostatnich latach zniszczyły niejedno miasto.

Ten kraj ma wiele powodów, by nie czuć się szczęśliwy. Oczywiście to także miejsce, skąd pochodzą najlepsze morele na świecie i fantastyczny koniak oraz ojczyzna doskonałych szachistów. Ormiańska diaspora, która liczy około siedmiu milionów ludzi, i Kościół narodowy dały Armeńczykom siłę, by przetrwać najgorsze czasy komunizmu. Przybysza zdumiewa ludzkie ciepło, którego jednak 70 lat komunizmu nie zdołało wykorzenić. Choć nie brakuje tu prymitywnej chciwości, tak jak u taksówkarza, który wykorzystuje twoją trudną sytuację, lub u właścicielki kawiarni przy parkingu nad jeziorem Servan, która zdziera z ciebie skórę za kawę i napoje, normą jest jednak szczodrość.

Reklama

Od grupy biznesmenów, którzy kupili nam owoce i czekoladki, przez starszego człowieka, który podzielił się kebabem i zaoferował miejsce do spania w Erewaniu (choć jego żona nic o tym nie wiedziała), po biednych sprzedawców warzyw, którzy dorzucali do uzgodnionej ceny dodatkowe marchewki. Komunizm pozostawił po sobie zrujnowane budynki i koszmarną estetykę, ale nie zniszczył naturalnych odruchów. Niestety pozostawił też wśród wielu Ormian nostalgię za czasami, kiedy każdy miał pracę, miał co jeść i jako taką opiekę medyczną. Nostalgia osłabia Armenię w tym sensie, że uniemożliwia budowę alternatywnej etyki, uwzględniającej, że zwykli ludzie mogą budować swoje życie i brać za nie odpowiedzialność.

To oni mogą kształtować przyszłość, a nie anonimowi darczyńcy z zagranicy, czy jest to UE, czy USAID. Ormianie mają wiele powodów do smutku i żalu, a kapitalizm potrafi być zimnym i nieprzyjemnym systemem, stanowiącym antytezę ormiańskich wartości, takich jak gościnność i ciepło – nie przykłada wystarczającej wagi do zaspokojenia potrzeby bezpieczeństwa, powszechnego zatrudnienia i zbudowania porządnego systemu opieki zdrowotnej. Jednak prawdopodobnie ostatecznym potępieniem komunizmu w stylu radzieckim jest to, że zniszczył w ludziach przekonanie, iż mogą działać wspólnie.

Miejmy nadzieję, że Ormianie znajdą drogę ku przyszłości, a ich duch szczodrości przetrwa również w nowych czasach.