Coraz rzadziej chodzimy do oddziałów. Formalności wolimy załatwiać przez internet albo telefon.
Mniej niż trzy wizyty złoży w tym roku w swoim banku statystyczny klient Bank of America, jednej z największych instytucji finansowych w USA. W 2010 r. był w oddziale 3 – 4 razy, choć jeszcze w 1995 r. – odwiedził bank aż 28 razy. I nie znaczy to, że miał do załatwienia mniej spraw. Po prostu zrobił to elektronicznie. Przelewy, zakładanie lokat, kupno funduszy, a nawet zaciąganie kredytów załatwia się zdalnie, za pośrednictwem internetowych serwisów transakcyjnych, infolinii, a ostatnio za pomocą aplikacji instalowanych na smartfonach. Na amerykańskim rynku tylko w ubiegłym roku liczba transakcji zawieranych w oddziale spadła o 20 proc.
Ten trend to zła wiadomość dla bankowców, bo zapotrzebowanie na ich usługi spada. Od 1990 r. w Wielkiej Brytanii, która może pochwalić się jednym z najlepiej rozwiniętych rynków bankowych w Europie, każdego dnia plajtował średnio jeden oddział banku.
– Nikogo nie powinno to dziwić. Załatwianie spraw w banku można porównać do podróży do określonego celu. O wiele przyjemniej jest jechać sportowym audi niż zdezelowanym trójkołowcem. Chociaż i jednym, i drugim pojazdem można dojechać na miejsce – uważa Brett King, amerykański wizjoner bankowości, twórca koncepcji Movenbanku, na którym wzorują się menedżerowie BRE, pracując nad nowym mBankiem. Tak samo jest ze sprawami finansowymi. Aby zrobić przelew, można przecież jechać do oddziału autobusem, odstać swoje w korkach, a następnie w kolejce przed okienkiem w banku i zapłacić za to prowizję. Ale o wiele przyjemniej jest otworzyć komputer czy uruchomić komórkę i w minutę wykonać transakcję, a następnie wylogować się z systemu i oddać przyjemnościom.
Zdaniem Kinga trend jest nie do zatrzymania. Bankowcy, którzy podkreślają, że wciąż najbardziej marżowe produkty bankowe sprzedają się najlepiej w oddziałach, a sprzedaż kredytów mieszkaniowych trudno wyobrazić sobie w internecie, łudzą się i zaklinają rzeczywistość, odpychając od siebie to, co nieuniknione.
Reklama
Trend, który od dłuższego czasu już widać na rynkach zagranicznych, pomału zaczyna docierać i do Polski. W ciągu ostatnich miesięcy już kilka banków podjęło decyzję o redukcji liczby swoich oddziałów, a co za tym idzie również zatrudnienia. Wśród tych instytucji znalazły się m.in. Citi Handlowy, Nordea Bank czy BPH. Na szczęście dla naszych bankowców nasycenie oddziałami w Polsce jest dwa razy mniejsze niż na rynkach najbardziej rozwiniętych. Proces likwidacji placówek może więc przebiegać wolniej. Nie ma jednak wątpliwości, że będzie nabierał tempa, a pracownicy banków muszą przygotować się na zmianę branży.