Twierdzenie, że problem nadwykonań (czyli świadczeń zdrowotnych udzielanych przez szpitale w momencie, gdy już wyczerpały limit określony w kontrakcie z funduszem) jest generowany wyłącznie przez niefrasobliwych dyrektorów placówek ochrony zdrowia, jest nadużyciem.

Do takiego zachowania nieraz zachęcały ich Ministerstwo Zdrowia i sam Narodowy Fundusz Zdrowia. Można wręcz powiedzieć, że w okresie prosperity, kiedy fundusz nie mógł narzekać na brak pieniędzy (świetne dane za lata 2007 – 2009), korzystał z chwili i hojną ręką dzielił dodatkowe środki do szpitali.

Dzięki nim poszczególni decydenci mogli obiecywać wręcz gruszki na wierzbie – tak jak swojego czasu Ewa Kopacz, gdy pełniła funkcję ministra zdrowia. Zapewniła, że wszystkie nadwykonania zostaną zapłacone, bo przecież jest z czego. Wtedy akurat fundusz zapasowy NFZ wynosił 3,8 mld zł (dla porównania obecnie to około 600 mln zł).

Również decyzja NFZ o zmianie systemu rozliczania i pośpieszne wprowadzenie tzw. jednorodnych grup pacjentów spowodowały, że niektóre szpitale odczytały to jako zielone światło do sztucznego (niepodyktowanego względami medycznymi) zawyżania liczby wykonywanych świadczeń. Tak się stało chociażby w przypadku procedur ortopedycznych. Po zmianie systemu okazało się, że są tak dobrze wyceniane, że nic tylko składać „połamańców”. I tak wszystkie strony tego układu były zadowolone. Oczywiście do czasu, kiedy kryzys zapukał również do drzwi siedziby NFZ. I wtedy rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie winnego.

Skończyła się również era płacenia za wszystko bez sprawdzania, czy świadczenia trzeba było wykonać natychmiast, czy też można było z nimi poczekać. To, że problem nadwykonań powraca jak bumerang, świadczy o niewydolnym systemie finansowania lecznictwa. Problem w tym, że na razie nikt nie ma pomysłu, jak ten problem rozwiązać. Może receptę znajdzie obecna prezes NFZ. Była już prawnikiem, dyrektorem szpitala, wiceministrem zdrowia. Problem zna więc od podszewki.

Reklama