Polska gospodarka wchodzi w bardzo trudny okres. Nie chodzi mi wcale o spowolnienie, czy nawet recesję, które mogą wystąpić na przełomie 2012 i 2013 r.

Recesja ma to do siebie, że można z niej wyjść dość szybko. Wyzwaniem może się stać coś znacznie poważniejszego: pułapka średniego dochodu. Długotrwałe i znaczące obniżenie tempa wzrostu gospodarczego. Recesję można porównać z migreną – bardzo boli, ale są na nią leki i mija.

Pułapka średniego dochodu jest jak wypadnięty dysk: boli, długo trwa i trudno to leczyć. To nie jest moja prognoza, ale ostrzeżenie. Nieprzypadkowo piszę o tym zagrożeniu właśnie teraz. W historii w taką pułapkę często wpadały kraje znajdujące się na podobnym poziomie rozwoju co obecnie Polska, i często działo się to w czasach globalnego spowolnienia. Znany ekonomista Barry Eichengreen opublikował w ubiegłym roku badanie, w którym pokazał, że skokowe spadki tempa wzrostu gospodarczego często zdarzały się po osiągnięciu przez jakiś kraj średniego poziomu dochodu – ok. 16,5 tys. dolarów per capita (licząc w cenach z 2005 r.).

A Polska przekroczyła ten poziom w 2010 r. Wprawdzie to tylko statystyka, ale trudno zaprzeczyć zagrożeniu. W historii niewiele było krajów, które utrzymywały wysokie tempo wzrostu przez kilka dekad, a my mamy za sobą już dwie dekady szybkiego rozwoju. Istota pułapki średniego dochodu przypomina wyzwania sportowe. Łatwo jest osiągnąć przeciętny poziom w jakiejś dyscyplinie, ale skok na najwyższy poziom jest już ekstremalnie trudny. Podobnie z gospodarką. Najczęściej szybki rozwój związany jest z wychodzeniem z ubóstwa – przejście od gospodarki planowanej, skorumpowanej, kontrolowanej przez elity ku gospodarce rynkowej opartej na rządach prawa w naturalny sposób wywołuje szybki wzrost dochodu. Import kapitału i technologii z zagranicy zapewnia odpowiednie tempo wzrostu produktywności, siła robocza przenosi się do nowocześniejszych branż, wydobycie się z pęt kontroli wyzwala przedsiębiorczość. Tego Polska doświadczała od czasów reform Balcerowicza do obecnych.

W pewnym momencie jednak, po osiągnięciu średniego poziomu dochodu, ten początkowy silny impuls może minąć, a kolejne kroki naprzód są trudniejsze. Rośnie ryzyko stagnacji wywołanej wyczerpaniem prostych rezerw wzrostu. Produktywność trzeba podnosić poprzez innowacje wychodzące z wewnątrz gospodarki. Wielu ekonomistów takie zagrożenie ignoruje. Zgodnie z tradycyjnym spojrzeniem ekonomicznym Polska powinna w szybkim tempie nadganiać zapóźnienia technologiczne wobec Zachodu. Stąd zresztą wielki optymizm w stosunku do rynków wschodzących, jaki na globalnych rynkach finansowych trwał do połowy 2008 r. Wtedy wydawało się, że rynki wschodzące, takie jak Polska, mają przed sobą dekady szybkiego rozwoju. Dopiero ostatnie lata wzbudziły wątpliwości co do tego założenia. Co zatem zadecyduje o tym, czy Polska pozostanie na ścieżce solidnego wzrostu, czy też osunie się w stagnację? Mamy silne i słabe strony. Gospodarka jest stabilna makroekonomicznie, w czym duża zasługa banku centralnego i nadzoru finansowego. Mamy dość stabilną inflację, ograniczony dług publiczny, dość niski dług prywatny, nie doświadczamy baniek spekulacyjnych.

Reklama

Z drugiej jednak strony mamy dramatycznie niski poziom innowacyjności firm, słabe wyniki w edukacji i badaniach, czyli kulejemy w dziedzinach, które powinny być potencjalnym źródłem wzrostu produktywności. Ponadto z bardzo niską stopą krajowych oszczędności jesteśmy uzależnieni od chimerycznego kapitału zagranicznego. Bilans tych czynników nie musi prowadzić do alarmistycznych wniosków, ale powinien zmuszać do ostrożności. Nie możemy zbyt swobodnie zakładać, że przez kolejne 10 – 20 lat będziemy szybko gonili Zachód. A czy możemy coś zrobić, żeby zmniejszyć ryzyko wpadnięcia w pułapkę średniego dochodu? Niestety w tym momencie pole manewru jest ograniczone. Pewne oczywiste postulaty polityczne, jak ograniczenie deficytu budżetowego, reforma sądownictwa, reforma nauki, deregulacja czy zwiększenie aktywności zawodowej trzeba szybko zrealizować, ale na efekty będziemy czekać.

Ekonomiści, tacy jak Dani Rodrik z Harvardu, słusznie zwracają uwagę, że nie ma prostych recept na przejście od średniego poziomu dochodu do zamożności. Weźmy pierwszy lepszy przykład z brzegu: innowacje. Nudne stają się nawoływania, aby stworzyć w Polsce coś w rodzaju Doliny Krzemowej, z której wyrastałyby polskie Google’a. Nieprzypadkowo Dolina Krzemowa jest jedna na świecie i tylko nielicznym udało się zbliżyć do takiego modelu współpracy nauki i biznesu. Wzrost innowacyjności firm to długi proces prób i błędów, przemian kulturowych i psychologicznych, które mogą trwać kilka lat, a nawet kilkadziesiąt. Można je wspomóc odpowiednią polityką gospodarczą, ale w błędzie są ci, którzy uważają, że wystarczy wydać więcej publicznych pieniędzy. Gdyby wystarczyło, przepis na sukces byłby zbyt łatwy.