Republikański kandydat na prezydenta USA na razie koncentruje się na krytykowaniu Obamy. Jeśli jednak chce wygrać, musi przekonać Amerykanów, że najważniejszym problemem kraju jest zadłużenie.
Nawet zdeklarowani wyborcy Mitta Romneya nie mogą być do końca pewni, czego się spodziewać w razie jego zwycięstwa w listopadowych wyborach. Nie wyjaśni tego także rozpoczynająca się dziś – o ile huragan „Isaac” na to pozwoli – konwencja Partii Republikańskiej w Tampie na Florydzie, na której formalnie zostanie zatwierdzony jako kandydat do Białego Domu. Najczytelniejszą wskazówką, jaką dał, jest wybór Paula Ryana na swojego potencjalnego zastępcę.
Problemy z określeniem programu Romneya są dwa. Po pierwsze, jego poglądy – szczególnie w kwestiach społeczno-obyczajowych – mocno przeewoluowały w stronę konserwatyzmu. Na ile ta zmiana, zapoczątkowana zresztą cztery lata temu, gdy po raz pierwszy ubiegał się o nominację, jest autentyczna, pozostaje kwestią dyskusyjną. Po drugie – cały czas bardziej skupia się na atakowaniu Baracka Obamy niż przedstawianiu własnych pomysłów. W zeszłym tygodniu wprawdzie mówił o osiągnięciu niezależności energetycznej przez USA do 2020 r. – m.in. dzięki rozpoczęciu wierceń na szelfie atlantyckim i uproszczeniu procedur przyznawania koncesji na wydobycie ropy – ale uniezależnienie się od importu energii obiecują wszyscy kandydaci na przezydenta co najmniej od kryzysu paliwowego w latach 70. Romney zapowiadał też wspieranie kobiet, które zamierzają tworzyć małe firmy, ale nie sprecyzował, jak miałoby ono wyglądać, zresztą to akurat było przede wszystkim próbą odwrócenia uwagi od niefortunnej wypowiedzi jednego z republikańskich kandydatów do Senatu na temat aborcji.
Szczegółów programowych podczas konwencji nie należy się spodziewać głównie ze względu na charakter tego wydarzenia – to czas raczej na promowanie kandydata niż wgłębianie się w detale. Wygląda jednak na to, że Republikanie zdecydowali się mocno postawić na gospodarkę i potrzebę uzdrowienia finansów publicznych, i temu będzie poświęcona większość konwencji. Taki wybór nie dziwi – gospodarka jest dla większości Amerykanów najważniejszym czynnikiem, który wpłynie na ich wybór, jest też jedynym polem, na którym Romney ma przewagę nad Obamą. Zresztą nawet nie w całości – wyborcy nie są przekonani, czy republikanin lepiej poradzi sobie ze zmniejszeniem bezrobocia (choć w Obamę też niezbyt wierzą). Strategia Romneya musi zatem polegać na przekonaniu Amerykanów, że najważniejszym problemem kraju jest poziom zadłużenia. I do tego właśnie się przyda Paul Ryan.
Reklama
42-letni kongresmen z Wisconsin, od 14 lat zasiadający w Izbie Reprezentatnów, jest obecnie szefem komisji do spraw budżetu i uchodzi za fiskalnego jastrzębia. Zasłynął m.in. przygotowaniem planu cięć, który zakładał 6 bln dol. oszczędności w ciągu najbliższych 10 lat (cały amerykański dług publiczny to niespełna 16 bln dol.). Chciał to osiągnąć, drastycznie zmniejszając wydatki z budżetu na pomoc społeczną, edukację, programy opieki zdrowotnej Medicare i Medicaid, które jego zdaniem są kompletnie nieefektywne. Rekompensatą za ograniczenie roli państwa do minimum miałoby być istotne zmniejszenie stawek podatkowych, w tym podatku od dochodu przedsiębiorstw o połowę, co miało pobudzić wzrost gospodarczy i tworzyć nowe miejsca pracy. Takie poglądy są też bliskie samemu Romneyowi. To jednak dość ryzykowna strategia. O ile nie zdoła on przekonać Amerykanów, że kraj naprawdę musi zbilansować budżet (dług publiczny nieznacznie przekracza 100 proc. PKB), trudno mu będzie zerwać z opinią, że jest kandydatem bogatej części Ameryki.