Sir Mervyn King, szef Bank of England, ostrzegł, że nie wygląda na to, aby gigantyczny deficyt się zmniejszył, a nad gospodarką brytyjską nadal wiszą „ciemne chmury niepewności”.
W tej sytuacji kryzys Eurolandu już nie jest tylko jedną z przyczyn brytyjskich kłopotów. Dla polityków to także wygodna wymówka wobec braku efektów ich posunięć. Cięcia budżetowe nie przynoszą oczekiwanej stymulacji wzrostu? To wina dołączenia Hiszpanii do grona gospodarek na walutowej intensywnej terapii. Recesja trwa, bezrobocie rośnie, a produkcja spada? To mocny funt niszczy eksport do Eurolandu – odbiorcy 60 proc. brytyjskiego eksportu. To tylko jedna z wielu korzyści, jakie euro przynosi wyspiarzom.
Stosunek Brytyjczyków do wspólnej waluty to plątanina paradoksów. Z jednej strony dystans i niechęć do poddania się kontroli EBC, z drugiej – wymierne korzyści dla milionów Brytyjczyków mieszkających w krajach Eurolandu lub podróżujących po nich. Z jednej strony eurosceptycznie traktowany projekt integracyjny, z drugiej fakt, iż na największej giełdzie walutowej świata w City obrót euro jest o wiele większy niż na europejskich giełdach – Paryżu, Frankfurcie, Rzymie – razem wziętych. Brytyjczycy może nie chcą euro w swoich sklepach, ale nie przeszkadza im, że traderzy używają tej waluty na ogromną skalę. Krótko mówiąc, Londyn już dawno przyjął wspólną walutę, tyle że na własnych warunkach. W Brukseli, Berlinie i Paryżu przyjmowane jest to z irytacją. To stąd na każdym szczycie dochodzi do spięć. Będąc poza wspólnotą walutową, Wielka Brytania próbuje jednak coś w jej sprawie mieć do powiedzenia – skoro City de facto jest finansowym sercem strefy euro. Owe eksplozje irytacji w wykonaniu europejskich polityków to ozdobniki technicznych i dla laika niezrozumiałych sprawozdań ze szczytów. Jeden z ulubionych przez media pochodzi od francuskiego eurokraty i obrazowo podsumowuje relacje strefy euro i Zjednoczonego Królestwa. Po słynnym weto brytyjskiego premiera w sprawie europejskiego pakietu fiskalnego w grudniu 2011 r. Francuz skomentował, iż „Brytyjczycy zachowali się jak ktoś, kto pojawia się na imprezie dla swingersów bez żony”.
Historia relacji Brytyjczyków ze strefą euro pokazuje, iż z paradoksami można żyć, a nawet jako tako dzięki nim prosperować. Trudno jednak tę relację zrozumieć bez wzięcia pod uwagę specyficznej ekonomicznej postimperialnej nostalgii, która tu i ówdzie przez Brytyjczyków przemawia. Wprawdzie udało im się przeobrazić Londyn ze stolicy globalnego imperium w stolicę finansów, ale panować nad światem a pozwalać, by świat zakładał u nich banki, to jednak różnica. Centralna pozycja City bynajmniej nie przekłada się na władzę i zasobność kraju czy jego mieszkańców – wirtualny świat globalnych transakcji należy do wszystkich, którzy biorą udział w tej grze zwanej kapitalizmem. Brytyjczycy wydają się świadomi ezoteryczności tego sektora, stąd tęskne spojrzenia w stronę Niemców produkujących rzeczy konkretne – samochody i pralki zamiast derywatów czy swapów. Postimperialna nostalgia – obecna zwłaszcza wśród współpracowników obecnego premiera – każe upatrywać w takiej sytuacji dowodu na to, że Unia to podwórko niemieckie, a kraje Eurolandu sprowadziły kryzys waluty na siebie same, bez żadnego udziału funduszy hedgingowych czy spekulantów z City. W takim przekonaniu relacja z Niemcami to gra o sumie zerowej – im bardziej zyskują oni, tym bardziej tracimy my. Nie chodzi o jakieś antyniemieckie nastroje rodem sprzed 1914 roku, ale dość silny kompleks, który Anglicy mają wobec zachodnich sąsiadów Polski, zwłaszcza wobec ich produktywności, przemysłu ciężkiego i marki. Kompleksy te rzecz jasna najsilniej zostają wyeksponowane podczas meczów piłki nożnej – regularnie przez Anglików przegrywanych. Niemniej dominujący obraz w mediach brytyjskich jest podobny i zawiera się w dylemacie: „Jak oni to zrobili, a nam się nie udało?”, w domyśle: „Skoro my jesteśmy najlepsi”. Stąd emocjonalny dystans do euro to nie tylko kwestia przywiązania do funta, to skutek gorzkiego doświadczenia, że mimo wszystko (imperium, wygranych wojen, bogactwa) ci z kontynentu w pewnych kwestiach są lepsi. Anglikom ciężko przychodzi się do tego przyznać.
Reklama
Według niektórych ekspertów ze względu na pewną inercję i sieć zależności przyjęcie wspólnej waluty niewiele by zmieniło w City, gdyż w jakimś sensie jego miejsce w Eurolandzie jest już ustabilizowane i przyjęte. Oczywiście nie obędzie się bez okazjonalnych złośliwości podczas szczytów, ale wygląda na to, że do status quo obie strony już przywykły. Ta dynamiczna relacja może jednak mieć się już ku końcowi. Tony Blair był gorącym orędownikiem wstąpienia do strefy euro, ale w 2005 roku został powstrzymany przez swojego ministra finansów – późniejszego premiera Gordona Browna. Dzisiaj ten projekt to raczej polityczna fantastyka, a blisko 80 proc. Brytyjczyków jest przeciwnych pozbyciu się funta i nie wygląda, aby coś tu się mogło zmienić. Jednocześnie, jak wskazuje wielu obserwatorów, jeżeli euro ma przetrwać, to przetrwa o wiele mocniejsze z silniejszymi gwarancjami fiskalnego federalizmu i bankową unifikacją, a do takiej nowej strefy euro Brytyjczycy tym bardziej by nie weszli. Na pewno będą pod presją. W latach 90., za premierostwa Blaira, euroentuzjaści wieszczyli, iż pozostanie poza euro skazuje Wielką Brytanię na dryfowanie na peryferiach i jest ekonomicznym samobójstwem. Adaptacja jednego systemu do drugiego pokazała, że nie ma takich barier, których ludzie by nie pokonali, a Brytyjczycy ze swoją pragmatyczną zdolnością godzenia paradoksów jakoś radzą sobie, będąc poza wspólną walutą, jednocześnie z niej korzystając. Wiele wskazuje, iż zaadaptują się także do następnego rozdania europejskich kart.
ikona lupy />
Amerykański dolar, brytyjski funt i euro / Bloomberg