Premier Donald Tusk po raz pierwszy nakreślił scenariusz polityki wspierania przyrostu naturalnego. Pomysł jak najbardziej słuszny, jednak niewystarczający, by przełamać zapaść demograficzną w naszym kraju. W żadnym państwie nawet znacznie hojniejsze programy promujące macierzyństwo nie wystarczyły do przywrócenia wymiany pokoleń. By tak się stało, konieczne jest otwarcie się na imigrację, a my wciąż unikamy tego drażliwego tematu.

I przegrywamy starcie o naszą przyszłość, bo ludzie mogący zasilić naszą gospodarkę stają się towarem deficytowym.

Eurostat podaje, że jesteśmy tym krajem Unii, w którym proporcjonalnie do ludności żyje najmniej imigrantów: zaledwie 45 tys. osób, z czego 14 tys. to obywatele innych krajów Wspólnoty. Tymczasem cudzoziemców powinno się w naszym kraju osiedlać przynajmniej sześć razy więcej. Dlaczego? ONZ przyjmuje, że kobieta musi urodzić 2,1 statystycznego dziecka, by została zachowana naturalna wymiana pokoleń.

W Polsce taka sytuacja ostatni raz zdarzyła się 20 lat temu, tuż po upadku komunizmu. Wówczas rodziło się w naszym kraju ok. 650 tys. dzieci rocznie. Dziś to zaledwie 350 tys. (1,38 na kobietę). Jeśli szybko nie wypełnimy luki 300 tys. brakujących osób rocznie, czeka nas marna przyszłość: stagnacja gospodarki, jeszcze większe wydłużenie wieku emerytalnego, ograniczenie świadczeń socjalnych, coraz mniej innowacyjne społeczeństwo. Jednak od ćwierć wieku żaden rząd nie zdecydował się na wypracowanie polityki imigracyjnej z prawdziwego zdarzenia.

Reklama

– Ekonomicznie i kulturowo Polska nie jest przygotowana do przyjmowana tak wielkiej liczby cudzoziemców jak zachodnia Europa, choć problemy demograficzne są porównywalne. Wasz rząd stawia na pobudzenie przyrostu naturalnego, choć musi sobie zdawać sprawę, że to nie wystarczy. Czyniąc tak, chowa głowę w piasek – tłumaczy DGP Emily Grundy, specjalistka ds. demografii na Uniwersytecie w Cambridge.

Jej ocenę potwierdzają doświadczenia krajów, które kilka dekad temu wprowadziły kompleksową politykę wspierania macierzyństwa. Owszem, pomogło to wielu osobom podjąć decyzję o posiadaniu dzieci. Ale rodzących się dzieci było i tak zdecydowanie za mało, aby rozwiązać problem starzenia się społeczeństw.

Francja zaczęła wspierać rodzicielstwo po II wojnie światowej, rozbudowując system ulg dla rodzin, darmowych żłobków i przedszkoli oraz subwencji do zakupów wszystkiego, co bezpośrednio jest związane z wychowaniem potomstwa. I dziś na przeciętną kobietę w tym kraju przypada 2,08 dziecka, najwięcej w UE. Ale to przede wszystkim zasługa cudzoziemców. – We Francji żyje dziś ponad 13 mln imigrantów, którzy przywożą wzorce rodzinne z krajów pochodzenia i przyczyniają się do bardzo znaczącego przyrostu wskaźnika dzietności – tłumaczy.

To zjawisko, choć w mniejszym stopniu jest widoczne w innych krajach Zachodu, które ze względu na kolonie przyjęły miliony imigrantów: Wielka Brytania (1,91 dziecka na kobietę) czy Holandia (1,78). Jednak kraje, które takiego atutu nie miały, a zdecydowały się na prowadzenie polityki wspierania macierzyństwa, już podobnych efektów nie osiągnęły. Jednym z nich jest Szwecja, gdzie m.in. pełnopłatny urlop po urodzeniu każdego dziecka wynosi aż 16 miesięcy. A mimo to wskaźnik dzietności (1,67) dalece odbiega od minimum potrzebnego dla zapewnienia zastępowalności pokoleń. – Gdyby polityka prorodzinna w Polsce okazała się równie skuteczna jak w Szwecji, to dzieci rodziłoby się u nas ok. 450 tys. rocznie. Nadal więc należałoby przyciągnąć każdego roku przynajmniej 200 tys. imigrantów, i to przy założeniu, że w tym czasie sami Polacy nie wyjeżdżaliby za granicę – mówi Krystyna Iglicka z warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej.

Rywalizacja z Norwegią

Zwiększenie przynajmniej kilkadziesiąt razy liczby osiedlających się każdego roku imigrantów nie będzie jednak łatwe przynajmniej z dwóch powodów: coraz ostrzejszej konkurencji ze strony krajów, które tak jak i my potrzebują rąk do pracy, i szybko malejącej liczby państw świata, które mają nadwyżki ludności. – W powszechnej opinii ludność świata przyrasta w błyskawicznym tempie, ale to fałszywy obraz. Spośród 223 państw ponad połowa nie jest w stanie zapewnić sobie naturalnej wymiany pokoleń, a niemal wszędzie wskaźnik rozrodczości spada – mówi Emily Grundy. W niedawno opracowanej analizie eksperci OECD starali się dociec, dlaczego tak się dzieje.

Okazuje się, że w globalnej gospodarce nawet największe subwencje państwa mają mniejsze znaczenie od aspiracji zawodowych kobiet i związanego z tym odkładania macierzyństwa. Zmiana wzorców w świecie bezprecedensowego przepływu informacji niemal wszędzie redukuje więc przeciętną wielkość rodzin. Nieliczne kraje, gdzie tak się nie dzieje, są bardzo od Polski odległe zarówno geograficznie, jak i kulturowo. I trudno nam będzie stamtąd pozyskać imigrantów. To Kongo (5,59 dziecka na kobietę), Nigeria (5,38) oraz niektóre inne kraje Czarnej Afryki. Bardzo szybko spada przyrost naturalny w o wiele bliższych geograficznie krajach muzułmańskich – już nawet Turcja (2,13) i Arabia Saudyjska (2,26) z trudem przekraczają próg zastępowalności pokoleń. Tak naprawdę tylko jeszcze dzięki Indiom (2,58) – a nie Chinom – ludność świata na razie jeszcze rośnie (w skali globalnej kobieta rodzi 2,47 dziecka).

Dla Polski wyjątkowo złą wiadomością jest za to katastrofalna zapaść demograficzna za Bugiem – czyli tam, skąd potencjalnie moglibyśmy ściągnąć najwięcej przyjezdnych: przeciętna Ukrainka rodzi już tylko 1,29 dziecka, Białorusinka – 1,27. W jaki sposób możemy skłonić kurczącą się liczbę emigrantów do osiedlenia się nad Wisłą? – Najważniejszym argumentem decydującym o zmianie kraju jest bogactwo. Gdy poziom życia w nowej ojczyźnie jest przynajmniej o 50 proc. wyższy niż w kraju pochodzenia, rusza fala emigracji – tłumaczy Iglicka. Ten warunek w stosunku do wschodnich, bliskich nam kulturowo sąsiadów spełniamy tylko w niektórych przypadkach. Przy uwzględnieniu realnej siły nabywczej złotego dochód narodowy na mieszkańca w Polsce wynosi 20 tys. dol. rocznie – to za mało, aby opłacało się tu przyjechać na stałe Białorusinom (15 tys. dol.) i Rosjanom (17 tys. dol.), ale już wystarczająco dużo, by skusić Ukraińców (7 tys. dol.). Ale i w tym ostatnim przypadku jest problem: zdobycie wizy Schengen, a tym bardziej karty pobytu, jest dla Ukraińców równie trudne w Polsce, co w zdecydowanie bardziej zamożnych krajach zachodniej Europy: Niemczech, Włoszech czy Francji. I nawet kiedy już taką wizę dostaną, często wolą pojechać dalej, niż zatrzymać się u nas. Szacuje się, że w starej Unii po upadku komunizmu osiedliło się 2 – 3 mln Ukraińców, przynajmniej dziesięć razy więcej, niż żyje dziś nielegalnie w Polsce. W naszym kraju pracują przede wszystkim ci, którzy podejmują pracę dorywczą (opieka nad dziećmi, prace budowlane, roboty rolne) bez planów legalizacji pobytu i osiedlenia się na stałe.

Sposobem na skuszenie znaczącej liczby imigrantów poza wyższymi uposażeniami musi być więc coś dodatkowego. To jasne i niepodlegające częstym zmianom procedury legalizacji pobytu, korzystania z systemu ubezpieczeń zdrowotnych i szkolnictwa państwowego, a docelowo zdobycia obywatelstwa. Wzorem może być dla nas Wielka Brytania, której udało się przyciągnąć przynajmniej 2 mln młodych imigrantów z krajów Europy Środkowej po poszerzeniu Unii w 2004 roku. Przyjazny system legalizacji imigracji powinien jednak filtrować przyjezdnych pod kątem naszych potrzeb gospodarczych i związków kulturowych. Tu z kolei Polska powinna skorzystać z negatywnych doświadczeń Francji. Władze w Paryżu chcą ograniczyć z 200 tys. do zaledwie 100 tys. roczną pulę imigrantów.

Powodem są coraz większe trudności z integracją liczącej prawie 7 mln osób wspólnoty muzułmańskiej. Korzenie problemu sięgają lat 60. XX wieku. Na fali wzrostu gospodarczego Francja sprowadzała z Algierii czy Maroka setki tysięcy młodych mężczyzn do pracy w fabrykach, w których nie chcieli być zatrudnieni Francuzi. Brak skutecznych programów integracyjnych i wybuch kryzysu lat 70., po którym kraj nie wrócił do szybkiego tempa rozwoju, sprawiły, że mimo upływu dwóch pokoleń znaczna część społeczności muzułmańskiej jest wciąż marginalizowana. – Podobne doświadczenie mają Niemcy z Turkami, a Belgowie z Marokańczykami. W ten sposób powstał dylemat: gospodarki tych krajów potrzebują imigrantów jak nigdy dotąd, ale uwarunkowania społeczne na to nie pozwalają – zwraca uwagę Gilles Pison z Narodowego Instytutu Studiów Demograficznych (INED) w Paryżu.

Tego problemu nie ma Australia. To kraj, w którym imigranci urodzeni za granicą stanowią 26 proc. ludności, przeszło trzy razy więcej niż we Francji. Także liczba imigrantów (ok. 190 tys. rocznie) jest proporcjonalnie do ludności (21 mln) ponadtrzykrotnie większa niż nad Sekwaną. A mimo to władzom w Canberze udało się integrować przyjezdnych. Powodem jest bardzo rygorystyczna polityka migracyjna opierająca się na systemie punktów przyznawanych w ramach 170 rodzajów wiz, z których większość uprawnia do uzyskania obywatelstwa już po czterech latach pobytu. Większość przyjazdów jest sponsorowana bądź przez poszczególne stany, bądź przedsiębiorstwa. O przyznaniu wizy pobytowej poza wiekiem (w większości przypadków do 50 lat) decyduje poziom wykształcenia, wyuczony zawód i znajomość angielskiego. Uzupełnieniem tej polityki są wizy przyznawane w ramach łączenia rodzin i osobom występującym o azyl: w tej kategorii w przeliczeniu na liczbę ludności Australia jest absolutnym rekordzistą.

Przyznanie wizy pobytowej wiąże się jednak z wieloma przywilejami. W niektórych przypadkach władze sponsorują nawet imigrantom bilet lotniczy. Wszyscy, którzy tego potrzebują, mają zapewnione kursy doskonalenia języka angielskiego. Na miejscu mogą liczyć na pomoc w wynajmie mieszkania (czasem subsydiowany), obejmuje ich system ubezpieczeń zdrowotnych. Władze uruchomiły także czynny całą dobę telefon, gdzie przyjezdni mogą otrzymać pomoc w nagłych przypadkach.

Dzięki takiej polityce Australia pozostaje jednym z krajów wysokorozwiniętych o najwyższym poziomie życia na świecie. Zdołała także uniknąć dominacji jednej grupy narodowościowej. Sukces w polityce imigracyjnej osiągnęła też Norwegia. To kraj, który dzięki ogromnym funduszom rezerwowym z eksportu ropy i gazu może się w znacznie mniejszym stopniu obawiać skutków starzenia społeczeństwa niż wiele innych państw Europy. A mimo to władze w Oslo bardzo wcześnie postanowiły przyciągnąć cudzoziemców.

O ile jeszcze 20 lat temu imigranci stanowili tylko 4,3 proc. ludności kraju, o tyle dziś jest to 13,1 proc., a w samym Oslo nawet dwa razy tyle. Każdego roku w tym zaledwie pięciomilionowym kraju osiedla się około 50 tys. obcokrajowców, niemal wszyscy legalnie. A najwięcej – Polaków. Kryteria przyznawania kart pobytu są jednak ścisłe. Zdecydowanie dominują osoby młode (do 35. roku życia) oraz takie, które bez trudu znajdą pracę.

Właśnie dlatego w grupie imigrantów bezrobocie wynosi zaledwie 6,5 proc., niewiele więcej niż w pozostałej części społeczeństwa. Władze w Oslo zadbały także o to, aby wśród 650 tys. imigrantów nie dominowała żadna grupa etniczna. Podobny jest efekt polityki imigracyjnej Kanady: w liczącym 34 mln osób społeczeństwie prawie 1/5 stanowią imigranci.

Polska jak Ameryka

Na zupełnie inną strategię imigracji zdecydowały się Stany Zjednoczone. Tu przyrost naturalny wspomaga przede wszystkim imigracja nielegalna. W kraju bez papierów żyje od 12 do 20 mln osób (zależnie od szacunków), z czego 2/3 stanowią Meksykanie. Ogromna większość z nich przedostaje się pod osłoną nocy przez Rio Grande oraz pustynne fragmenty liczącej 3,2 tys. km granicy. Nielegalna imigracja tylko z pozoru jest „niekontrolowana” i „zwalczana”. W praktyce młodzi, pełni zapału do pracy, choć żyjący na czarno Meksykanie zapewniają aż 4,7 proc. zatrudnienia w USA.

Bez nich nie mogłyby prosperować te gałęzie gospodarki, które są oparte na taniej, choć już niekoniecznie wykwalifikowanej sile roboczej: wielkie farmy rolne, rzeźnie i inne zakłady przetwórstwa spożywczego, budownictwo, montaż samochodów. Emigranci pozostają zresztą nielegalni tylko do czasu. Ich dzieci urodzone w USA automatycznie dostają obywatelstwo, a i rodziców obejmują regularnie organizowane amnestie. Najnowsza została ogłoszona przez prezydenta Obamę 15 czerwca i powinna objąć 1,7 mln osób, które od lat żyją z nieważną wizą bądź w inny niezgodny z prawem sposób funkcjonują w Ameryce.

Takie amnestie będą ogłaszane jeszcze wielokrotnie, podobnie jak dziury w granicy z Meksykiem długo nie zostaną załatane. Bo stały napływ młodych nielegalnych imigrantów jest jednym z głównych źródeł zdecydowanie większej dynamiki amerykańskiej gospodarki w stosunku do zachodniej Europy czy Japonii. Waszyngton szybko z takiego atutu nie zrezygnuje. Amerykańska strategia faktycznego promowania nielegalnej imigracji jest pouczająca i dla nas. Jest tu pewna analogia: różnica w poziomie życia między Polską a Ukrainą jest taka sama, jak między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem. Tyle że Waszyngton pełnymi garściami korzysta z demograficznego rezerwuaru uboższego sąsiada, a my wciąż nie wiemy, jak się do tego zabrać.

ikona lupy />
Bloomberg