Trochę już opadły emocje wywołane koncepcją pozaparlamentarnego rządu technicznego, kandydat na szefa takiego gabinetu wysłuchał już wszelkich możliwych złośliwości, pokornie je – jak widać – znosząc, można zatem teraz już w nieco spokojniejszej atmosferze zastanowić się, jak tego rodzaju propozycja ma się do rozwiązań przewidzianych w konstytucji.
Pewnie każdy student przechodzący kurs prawa konstytucyjnego zapytany, czy taki rząd techniczny jest na gruncie naszej konstytucji możliwy, odpowie twierdząco i odpowiedź taka nie może spotkać się z negatywną oceną – bo tak to wygląda z formalnego punktu widzenia. Konstytucja milczy jednak na temat politycznych mechanizmów towarzyszących powołaniu szefa rządu, ograniczając się do wskazania procedury desygnowania premiera, powołania gabinetu, dość precyzyjnie określa kolejne czynności niezbędne przy zmianie prezesa Rady Ministrów czy poszczególnych ministrów, ale jednocześnie pozostawia politykom wiele swobody w tworzeniu rządu i wskazywaniu jego szefa.
W naszym państwie nie wypracowaliśmy jednak jeszcze zwyczajów konstytucyjnych towarzyszących powołaniu rządu, które pozwoliłyby na przewidywalność w tym zakresie. Bywało, że na czele rządu stawał przewodniczący mniejszej partii w koalicji rządzącej, tak było w przypadku premiera Pawlaka w 1993 r., albo ktoś, kto w ogóle nie był liderem partii (Jan Olszewski, Jerzy Buzek, Kazimierz Marcinkiewicz, Włodzimierz Cimoszewicz, Marek Belka), Hanna Suchocka stała na czele gabinetu, w którym w ogóle nie było żadnego przewodniczącego partii tworzących ten rząd. Pomińmy już pierwszy okres transformacji, bezpośrednio po wyborach czerwcowych – bo wówczas nic prawie nie działo się normalnie.
Nasuwa się pytanie: kto właściwie w takim przypadku podejmuje najważniejsze decyzje – premier wraz ze swoim gabinetem czy jakieś pozarządowe gremium, skrywające się gdzieś bądź to w parlamencie, bądź to w zakamarkach budynków przy ul. Parkowej? A może jeszcze gdzieś indziej?
Reklama
W czasach PRL wszystko było jasne: prawdziwym rządem było biuro polityczne partii; premier i jego ministrowie o tyle rządzili naprawdę, o ile w tymże biurze politycznym zasiadali, nie mając zresztą nigdy najważniejszego głosu.
Jeśli miałbym wskazać więc jakieś pozostałości tamtego systemu, które nadal dają o sobie znać, ciągnąc za nami ogon komunistycznego syndromu władzy, to w pierwszej kolejności wskazałbym na ten właśnie mechanizm. Pozostaje on wprawdzie w zgodzie z literą konstytucji, ale zdecydowanie kłóci się z jej duchem.
Prezes Rady Ministrów jest jednym z najważniejszych organów państwa, zastrzeżono dla niego wiele ważnych decyzji, kontrasygnuje wiele decyzji prezydenta i ponosi za to wszystko osobistą, nie tylko polityczną, lecz także konstytucyjną odpowiedzialność. Sfera, w jakiej się porusza, powinna być zatem jasna, czytelna dla obywateli, jej granice powinny być określone wyraźnie, a instrumenty, jakimi się posługuje – precyzyjnie zidentyfikowane.
Kiedy jednak kto inny podejmuje najważniejsze decyzje leżące w tej sferze, a kto inny odpowiada za skutki tych decyzji, kreowana jest sytuacja nie do pogodzenia nie tylko z zasadami demokracji parlamentarnej, lecz także – moim zdaniem – z konstytucyjnym standardem państwa prawa. W takim przypadku bowiem władza powierzona premierowi wycieka niejako z jego rąk, kumulując się gdzie indziej. W przypadku Jerzego Buzka mówiło się o faktycznym innym kierowniku rządu sterującym premierem z tylnego fotela. Nie mogło się to skończyć dobrze ani dla samego premiera, ani dla formacji, która go wskazała. Wniosek stąd, że na czele rządu powinien stać faktyczny lider partii rządzącej lub największej partii współrządzącej – i to tak długo, jak długo ta partia sama nie wyłoni innego lidera.
Jeśli więc dziś, po dwudziestu kilku latach praktykowania demokracji nadal pojawiają się pomysły na swoiste w istocie biuro polityczne poza rządem, to trafić one chyba mogą na podatny grunt tylko do tej części średniego i starszego pokolenia, która w głębi duszy za czasami sekretarzy i generałów jeszcze tęskni. Jak widać, jest ich niemało – zarówno wśród polityków, jak i profesury.