Wolny rynek nie jest tak wspaniały, jak powszechnie się uważa. W gruncie rzeczy jest złodziejem.
Jestem pewien, że po tym, co napisałem, dostanę dziesiątki e-maili, w których przez wszystkie przypadki będziecie odmieniali słowo „komunista”. Wolny rynek nie jest tak wspaniały, jak powszechnie się uważa. W gruncie rzeczy jest złodziejem. Złodziejem czasu. Kradnie nam godziny, które mogliśmy poświęcać na pielenie grządek, spacery z psem czy nawet leniwe poznawanie zawartości naszych nosów. I nie jest prawdą, że czas pożera nam głównie praca. To wina sklepów.
Ostatnio pół godziny stałem przed regałem z proszkami do prania. Każdy był inny – do białego, do czarnego, do kolorowego, do bawełnianego, do ręcznego, do twardej wody, a nawet do prania bez wody. Nie znalazłem niczego, co nadawałoby się do wszystkiego, więc przeniosłem się na dział past do zębów. A tam wybielające, z granulkami, o smaku banana dla dzieci, whisky dla dorosłych, a także produkty dla tych, którzy zęby trzymają w szklankach.
Nadmiar towaru powoduje, że niewielkie zakupy potrafią zająć dwie godziny. Do tego doliczcie jeszcze pół godziny przy kasie (bo komuś przed wami na pewno odpadnie kod kreskowy z pelargonii albo zapomni zważyć kalafiora) i kwadrans na wyjechanie z parkingu. Taki właśnie jest wolny rynek – wszystkiego na nim pełno, tylko czasu przez to nie ma. Najlepiej wiedzą to ci, którzy chcą kupić nowy samochód, przy czym nie potrafią do końca sprecyzować swoich oczekiwań. Najczęściej biorą dwa tygodnie urlopu i organizują całej rodzinie wycieczkę objazdową po salonach.
W tym miejscu mam bardzo dobrą wiadomość dla tych, którzy szukają auta szybkiego i oszczędnego, niezbyt dużego, ale i niemałego, komfortowego i sportowego jednocześnie. Nie traćcie czasu na włóczenie się po dilerach, tylko od razu pędźcie do BMW i zamówcie model M550d. To „M” jest bardzo ważne. Jeżeli choć trochę znacie się na samochodach, wiecie, co oznacza – mocno usportowione odmiany bawarskich aut. Na przykład model M5 ma 560 koni, które sprawiają, że nie musicie się golić, bo podczas przyspieszania zarost sam wypada. Niestety zawieszenie zrobione z granitu i napęd na tylne koła sprawiają, że jeździ fantastycznie tylko wtedy, gdy jest równo i sucho. Odrobina wody na asfalcie plus koleiny oznaczają jedną z dwóch rzeczy – prędkość rowerową albo wizytę na OIOM-ie. Do tego rzeczywiste spalanie grubo przekraczające 15 litrów.
Reklama
Oczywiście są rasowi dziennikarze motoryzacyjni, którzy uważają, że mimo tych wad M5 świetnie nadaje się do codziennej jazdy. Ale czy naprawdę wierzycie ludziom, którzy przez cały rok chodzą w wędkarskich kamizelkach i każdy tekst zaczynają od słów „kolektor dolotowy”? Nawet BMW wie, że M5 to auto dla ludzi o pośladkach równie twardych, co ich nerwy, i umiejętnościach Miki Hakkinena. Dlatego właśnie zbudowało model M550d – samochód, który daje mnóstwo frajdy, ale jednocześnie gwarantuje pełnię komfortu i bezpieczeństwa.
Zacznijmy od tego, że pod jego maską pracuje diesel, więc gdy spokojnie jeździcie po mieście, spalanie nie przekracza 10–11 litrów, a na autostradzie spada do 8. Zawieszenie, układ kierowniczy oraz skrzynia biegów ustawione w trybie komfort oznaczają całkowicie bezstresowe przemieszczanie się po nawet najbardziej dziurawych drogach. A seryjny napęd na cztery koła wybawi was z każdej ewentualnej opresji. Nie ma tu nawet grama z narowistości, brutalności i nieprzewidywalności znanej ze sportowych samochodów. Przez chwilę pomyślicie nawet, że to BMW nie zasłużyło na „M” w swojej nazwie. Ale tylko do momentu, gdy wciśniecie przycisk „sport”.
Podejrzewam, że podłączony jest on do ukrytego pod maską pojemnika z adrenaliną, który na komendę wstrzykuje hormon wszystkim 381 koniom ukrytym w trzech litrach pojemności, sześciu cylindrach i trzech turbosprężarkach. W efekcie do pierwszej setki galopują w tempie 4,7 sekundy – zaledwie o 0,4 sekundy krócej niż w M5. Kichnięcie trwa dłużej! Tryb sport utwardza też zawieszenie i sprawia, że kierownica kręci się z większym oporem, co sprzyja pokonywaniu zakrętów w takim tempie, że częściej niż po paliwo na stację będziecie zajeżdżać do apteki po aviomarin. Próby osiągnięcia prędkości maksymalnej kończą się na 250 km/h, ale tylko dlatego że na więcej nie pozwala elektroniczna blokada. Tymczasem we wnętrzu nadal panuje cisza jak w filmach Charliego Chaplina.
A to wszystko w eleganckim, w teorii pięcio-, a w praktyce czteroosobowym sedanie z bagażnikiem o pojemności 520 litrów, fantastycznym wykończeniem i bardzo atrakcyjną ceną 375 tys. zł. Nie śmiejcie się. Za tę kwotę dostajecie nie jeden, ale dwa samochody, z których każdy urzeka zupełnie czym innym. W dodatku ten drugi – z duszą diabła – jest cudownym antidotum na ciągły problem braku wolnego czasu. Obliczyłem, że dzięki jego mocy i szybkości codziennie oszczędzałem jakieś pół godziny. Poświęciłem je na wybór właściwej pasty do zębów i proszku do prania.
ikona lupy />
DGP