W ciągu ostatnich 18 lat polska waluta straciła 66 proc. wartości nabywczej. Według oficjalnych danych, które zdaniem części ekonomistów zaniżają faktyczną utratę wartości pieniądza.

Gdyby jako punkt odniesienia przyjąć cenę złota (uważa się, że w długim okresie najlepiej pokazuje faktyczne zmiany siły nabywczej waluty), to okaże się, że złoty stracił od 1995 r. ponad 80 proc. wartości (w 1995 r. uncja złota kosztowała ok. 1000 zł, obecnie prawie 5500 zł).

Perfidia umiarkowanej inflacji polega na tym, że pozbawia obywateli majątku, a oni tego nie zauważają. Przykładowo, nawet przy inflacji takiej, jaka była w Polsce w 2011 r. – 4,3 proc. – po 10 latach złoty straci 52 proc. swojej wartości.

Zwróćmy uwagę, że średnie oprocentowanie 12 miesięcznych lokat w bankach wynosi obecnie 4,79 proc. brutto, czyli 3,88 proc. netto. To oznacza, że zdecydowana większość oszczędnych Polaków traci pieniądze, jeżeli ich od razu nie wyda.

Reklama

Tymczasem na przykład w XIX w. w USA miała miejsce deflacja. To znaczy towary, za które w 1800 r. trzeba było zapłacić 1000 dol., w 1900 r. kosztowały tylko 699 dol. Wystarczyło trzymać pieniądze w przysłowiowej skarpecie, by zarabiać. Ale to już odległa przeszłość. W ciągu następnych 100 lat wartość nabywcza dolara spadła 25-krotnie.

Dlaczego oszczędnych nikt nie wspiera?

Zacznijmy od własnego podwórka. To, że złoty tak wiele traci na wartości, wynika z celowej polityki – cel inflacyjny jest planowo ustalany na 2,5 proc. rocznie i często przekraczany. Gdyby jednak przyjąć, tak jak postulował laureat Nagrody Nobla z ekonomii Milton Friedman, że ilość pieniądza w obiegu zwiększa się w Polsce tylko o tyle, o ile rośnie PKB (czyli o ok. 2-4 proc. rocznie, a nie tak jak obecnie o 10-15 proc.), to regularnie mielibyśmy to czynienia z deflacją.

>>> Pełna treść artykułu na obserwatorfinansowy.pl