W Europie pracuje dziś blisko co druga elektrownia jądrowa na świecie, ale nowych stawia się tylko 16 spośród 65 obecnie budowanych na całym globie. Liderem stały się Chiny.
Jak wynika z najnowszych danych Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (IAEA) ciężar inwestycji nuklearnych z Europy przeniósł się do Chin (26 reaktory w budowie), Rosji (10 jednostek), Indii (7) i Korei (5). W Unii Europejskiej stosy stawiają jeszcze tylko Francja (1), Finlandia (1), Słowacja oraz Bułgaria (po 2).

Polski projekt

Polska jest dziś jednym z niewielu krajów w Unii Europejskiej, które nadal chcą rozwijać energetykę jądrową. W Europie z planów budowy nowych reaktorów wycofało się już kilka krajów, ale w antyjądrowej wojnie prym wiodą Niemcy, które do 2022 r. planują zamknąć wszystkie dziewięć pracujących obecnie siłowni i zastąpić je węglowymi. Energetyce jądrowej nie sprzyja nawet Francois Hollande, nowy prezydent Francji, światowego matecznika nuklearnej branży. Francja pod względem wielkości produkcji energii z atomu na świecie miejsca ustępuje jedynie Stanom Zjednoczonym.
To wszystko sprawia, że udziałem w polskim projekcie wartym do nawet 60 mld zł zainteresowani są najpotężniejsi gracze nuklearnego biznesu. W ostatnich tygodniach gabinet Aleksandra Grada, szefa spółki PGE Energia Jądrowa odpowiedzialnej za realizację inwestycji, odwiedzili już szefowie takich potentatów jak Areva, GE-Hitachi, KEPCO (Korean Power Electric Corporation), Mitsubishi czy Westinghouse. Właśnie te firmy realizują większość z obecnie prowadzonych 65 projektów jądrowych na świecie.
Reklama

Idą chude lata

Przemysł nuklearny to gigantyczny sektor światowej gospodarki z przychodami liczonymi w miliardach dolarów. Branżę czekają jednak chude lata, bo liczbę rozpoczynanych ostatnio inwestycji można policzyć na palcach jednej ręki (trzy w 2012 r. i cztery w 2011 r.). Dla koncernów, które w okresie prosperity w latach 2007 - 2010 ruszyły z budową łącznie aż 48 nowych reaktorów, czyli 12 rocznie, oznacza to spadek zamówień o niemal 70 proc. W ostatnich miesiącach kontrakty na budowę reaktorów o wartości ok. 20 mld dolarów każdy podpisywały tylko kraje zdeterminowane do walki z brakami energii (Turcja), takie które stać na każdą zachciankę (Emiraty Arabskie) albo takie, które nie dały się ponieść fali histerii związanej z wywołaną tsunami awarią reaktorów w japońskiej Fukushimie (Kanada).
Wrogiem nowych reaktorów nie jest jednak wyłącznie strach i koniunkturalizm polityków, ale przede wszystkim kryzys. To właśnie z jego powodu IAEA obcięła swoje prognozy rozwoju rynku o 9 proc. Jak twierdzą eksperci, moc elektrowni jądrowych z dzisiejszych 370 GW do 2030 r. urośnie już tylko do 456 GW, choć jeszcze przed rokiem w branży można było znaleźć hurraoptymistyczne scenariusze mówiące o podwojeniu rynku. Na całym globie pracuje dziś 435 reaktorów jądrowych, a udział atomu w światowym miksie energetycznym wynosi dziś 12,3 proc. i nadal będzie rósł, ale już wolniej.
W odwróceniu niekorzystnego wizerunku branży nie pomagają ostatnie awarie, jak ta z pękającymi osłonami belgijskich reaktorów oraz wyniki ostatnich stress-testów europejskich elektrowni jądrowych. Co prawda komisarz Unii Europejskiej ds. energii Guenther Oettinger ogłosił, że nie ma powodu do obaw. Ale zaraz dodał, że na poprawę bezpieczeństwa potrzebne są wydatki rzędu 10 – 25 mld euro.

Ograniczenia finansowe

Polska jest w odmiennej sytuacji. Elektrownia, którą zamierzamy wybudować, spełniać będzie już wszystkie aktualne wymagania.
– W 145 przebadanych elektrowniach wykryto różne miejsca, które można by ulepszyć i wzmocnić, co nie jest dziwne, bo mają one po 30, 40 lat. Natomiast elektrownia trzeciej generacji, którą mamy budować w Polsce, będzie spełniać wszystkie aktualne wymagania – mówi prof. Andrzej Strupczewski, specjalista ds. bezpieczeństwa jądrowego z Narodowego Centrum Badań Jądrowych.
Budowę jądrówki zastopować mogą ograniczenia finansowe PGE, która na swoich barkach dźwigać musi sporą część polskich inwestycji w energetyce. I choć na razie ich realizacja idzie spółce topornie, to jednak pod względem możliwości finansowania PGE może być uznana co najwyżej za króla krajowego podwórka, tymczasem budowa elektrowni jądrowej to już międzynarodowe rozgrywki. Jak wyliczyli eksperci firmy doradczej Ernst and Young, wybudowanie elektrowni atomowej cenowo ustępuje tylko budowie siłowni wodnej. Szacuje się, że na uruchomienie 3000 MW mocy potrzeba ok. 10 mld euro, czyli grubo ponad 40 mld zł.

Argumenty zwolenników

Za rozwijaniem energetyki jądrowej przemawiają jednak koszty produkowanej tam energii. Pracująca elektrownia atomowa to jedno z najtańszych źródeł prądu, jakie zna człowiek. Koszty paliwa są znikome, nawet jeśli kryzys wywinduje cenę uranu o 100 proc., podskoczą zaledwie o 5 pkt proc. I przy tym zero emisji CO2, co zwłaszcza w opętanej ekologiczną ideologią Europie ma kolosalne znaczenie.
Pomimo tych wszystkich problemów Donald Tusk zapowiedział w ubiegłym tygodniu, że program budowy elektrowni jądrowej będzie kontynuowany.
– Tylko odpowiednio zdywersyfikowany i zbilansowany miks paliwowy zapewni nam bezpieczeństwo energetyczne i stabilność cen energii – wsparła premiera Hanna Trojanowska, wiceminister gospodarki.
Niewykluczone, że projekt otrzyma wsparcie nowego rządowego wehikułu Polskie Inwestycje, np. w postaci gwarancji bankowych. Rząd chce, by pierwsza elektrownia jądrowa o mocy 3000 MW powstała do 2025 r. Plany obejmują także postawienie kolejnej do 2029 r.