Jeśli ktoś liczy, że przyszły przywódca Chin okaże się wielkim reformatorem i poprowadzi kraj w kierunku czegoś w stylu zachodniej demokracji, jest więcej niż naiwny.

Xi Jinping rzeczywiście wygląda na polityka bardziej otwartego na świat niż jego poprzednicy, ale chińska demokracja będzie miała tyle wspólnego z tą, którą my znamy, co obecny ustrój Chin – formalnie wciąż komunistyczny – z pomysłami Marksa i Engelsa. Czyli głównie nazwę.

Choć Komunistyczna Partia Chin od ponad 60 lat niepodzielnie rządzi krajem, system polityczny w niczym nie przypomina tego z czasów Mao Zedonga. Przywódca państwa nie sprawuje władzy ani samodzielnie, ani dożywotnio – kluczowe decyzje podejmuje dziewięcioosobowe (teraz zapewne zmniejszone do siedmiu) ścisłe kierownictwo partii, a on sam podczas swojej 10-letniej kadencji jest raczej pierwszym między równymi niż współczesnym wcieleniem cesarza. Co więcej, w wyborach członków tego ścisłego kierownictwa tkwi zaczątek demokracji z chińską specyfiką. O miejsca rywalizują przedstawiciele dwóch głównych frakcji partyjnych („książątek” i populistów), na tyle różnych, że nawiązując do hasła „jeden kraj – dwa systemy”, ukuto już nowe: „jedna partia – dwie frakcje”. Według co bardziej śmiałych tez politologów tak właśnie może wyglądać chińska demokracja – za ileś tam lat ludzie będą głosować na którąś z frakcji rządzącej partii.

Jeżeli nie dojdzie do zupełnie nieoczekiwanych zdarzeń, chińscy komuniści w przewidywalnej przyszłości nie oddadzą władzy ani się nie będą nią dzielić, bo nie mają ku temu żadnego powodu. Priorytetem Chin wciąż jest rozwój gospodarczy i jakiekolwiek zawirowania polityczne by temu zaszkodziły. Co więcej, choć dla nas, mieszkańców Zachodu, może się to wydawać dziwne, Chińczycy ze swojego ustroju są zadowoleni. Według badań przeprowadzonych przez jednego z profesorów Harvardu odsetek tych, którzy oceniają władze dobrze lub bardzo dobrze, przekracza 90 proc. Więcej niż w jakimkolwiek kraju zachodnim.