Czołowe amerykańskie koncerny ostro tną wydatki na inwestycje, przewidując załamanie koniunktury w Stanach Zjednoczonych na początku przyszłego roku. Powodem jest zbliżający się „klif fiskalny”: zestaw automatycznych oszczędności budżetu państwa i podwyżek podatków, który ograniczy tempo wzrostu gospodarczego o około 5 pkt. proc., co w praktyce oznacza wepchniecie kraju w recesję.

Dane z USA to kolejna dawka pesymizmu na temat stanu światowej gospodarki. W ubiegłym tygodniu Eurostat podał, ze w technicznej recesji znalazła się strefa euro. Wcześniej dane o spowolnieniu napływały z Azji. Z analizy przeprowadzonej przez „Wall Street Journal” wynika, ze połowa spośród 40 największych amerykańskich spółek giełdowych zapowiedziała już ograniczenie wydatków w przyszłym roku. Chodzi o inwestycje w nieruchomości, systemy komputerowe, pracowników, a także technologie nowej generacji.

W całym amerykańskim przemyśle spadek inwestycji zanotowano już w III kw. tego roku. Taka sytuacja zdarza się po raz pierwszy od 2009 r. – Cały świat oczekuje stabilności w Stanach Zjednoczonych i braku wstrząsów w regulacjach fiskalnych. Bez tego nie będzie wzrostu – ostrzega David Seaton, prezes wielkiej amerykańskiej firmy inżynieryjnej Fluor Corporation.

Wydatki tną nawet koncerny działające w najbardziej dynamicznych sektorach gospodarki, jak potentat informatyczny Intel. W tym roku wyda on na nowe projekty 11,3 mld dol. wobec 12,5 mld dol. rok wcześniej. Ryzyko „klifu fiskalnego” jest największym, ale nie jedynym powodem ograniczenia planów inwestycyjnych przez amerykański biznes.

Reklama

Innym jest spadek eksportu, a także pogorszenie koniunktury u największych partnerów USA, przede wszystkim Chin. Z powodu spadku popytu na węgiel i gaz w ChRL plany inwestycyjne ograniczył m.in. Caterpillar, potentat w produkcji sprzętu wykorzystywanego w kopalniach.

„Klif fiskalny” to wynik sporu w ubiegłym roku miedzy republikanami i demokratami w sprawie sposobu, w jaki należy powstrzymać wzrost amerykańskiego długu. Po wyborach prezydenckich sytuacja co prawda zaczyna się zmieniać. Wczoraj rynki finansowe zareagowały pozytywnie na wiadomość o dobrych perspektywach na porozumienie miedzy liderem republikańskiej większości w Izbie Reprezentantów Johnem Boehnerem a Barackiem Obamą.

To oddala ryzyko, ze od 1 stycznia nastąpi gwałtowne podwyższenie podatków i ograniczenie wydatków federalnych (łącznie o 607 mld dol.). Jednak rysujące się porozumienie też nie jest zbyt dobre dla amerykańskiego biznesu. Boehner po raz pierwszy zgodził się bowiem, ze dla ograniczenia deficytu państwa i powstrzymania narastającego długu konieczne jest podwyższenie podatków, choć w zamian za redukcje części wydatków socjalnych i reformę kodeksu fiskalnego.

Od 1 stycznia wyraźnie więcej w urzędach skarbowych zapłacą te rodziny, których dochody przekraczają 250 tys. dol. rocznie, co podetnie wydatki konsumentów. Ale i same przedsiębiorstwa zostaną obciążone podatkami wyższymi o 150 mld dol. w skali 10 lat. Takie zmiany są konieczne, bo deficyt budżetowy w zakończonym we wrześniu roku finansowym wynosił 7 proc. PKB (1,1 bln dol.). Z kolei w październiku różnica w dochodach i wydatkach państwa wzrosła w stosunku do października 2011 r. o 22 proc., osiągając 120 mld dol.