Spór o to, ile pieniędzy powinniśmy dostać z Unii Europejskiej na następny okres budżetowy, który przetoczył się przez nasz kraj, przypomina awanturę w rodzinie dotyczącą tego, ile kto powinien dostać w spadku po żyjącej jeszcze i w miarę krzepkiej babci.

Rząd zaprezentował stanowisko zrozumiałe, opozycja – absurdalne. Rząd bowiem walczy o realizację określonych zasad unijnych, co może być trudne ze względu na kryzys, ale co jest zgodne z najrozmaitszymi umowami. Opozycja, a zwłaszcza Jarosław Kaczyński, chciałaby tego, co się nam należy, i to według zmienianych ciągle kryteriów, czasem martyrologicznych, czasem rolniczych, czasem po prostu należy się, bo się należy.

Trzeba jednak zdawać sobie dostatecznie sprawę ze stanu, w jakim znalazła się Unia, z rozmiarów kryzysu opisywanego we wszystkich gazetach, z kryzysu, jaki sobie wyobrazimy, kiedy dotrze do nas, że Unia w przewidywalnym czasie będzie przeżywała regres jako całość, a na granicy recesji znajdą się najbogatsze państwa. Trzeba więc nieco umiaru i nieco rozsądku. Powinniśmy się cieszyć tym, co wcześniej czy później dostaniemy, i oczywiście walczyć o więcej, ale bez specjalnych nadziei. Ponadto nikt nie mówi o tym, że budżet to tylko obietnica, i nie mamy żadnej pewności, czy starczy pieniędzy na jej realizację.

Polska zatem musi korzystać z unijnej polityki spójności, ale z nieporównanie większą ostrożnością niż dotychczas, co oznacza, że trzeba postawić na uruchomienie wewnętrznych mechanizmów rozwojowych. Wszyscy o tym mówią, ale obawiam się, że wciąż przeważają oczekiwania wobec dotacji unijnych, bez których Polska nie dokonałaby takiego skoku w ostatnich latach. Polityka spójności i międzynarodowej solidarności jest ze wszech miar godna poparcia, ale pod warunkiem że nie staramy się wyrwać dla siebie najlepszego i największego kąska. W tym celu zaś konieczne jest silne podglebie nie tylko gospodarcze, lecz także społeczne w kraju.

O co chodzi? O to, by polscy obywatele wreszcie zrozumieli, jak w Polsce jest dobrze w porównaniu z wieloma innymi europejskimi krajami zarówno ze strefy euro, jak i spoza niej. W miniony weekend niemal wszędzie odbyły się masowe protesty przeciwko oszczędnościom czy wręcz nieudolności rządów. U nas takich protestów praktycznie nie ma i – jeżeli zachowamy umiar – nie będzie potrzeby protestować. Polacy nie zdają sobie sprawy z tego, że po części dzięki rządowi Donalda Tuska, ale tylko po części, żyją we względnie stabilnym gospodarczo kraju i że to nie od budżetu Unii Europejskiej, ale od ich zachowań, nie tylko w sferze gospodarczej, lecz także mentalnej, zależy przyszłość owej względnej stabilności.

Reklama

Co to znaczy? Tyle, że do Polaków ciągle nie doszło, bo nie czują tego drastycznie na własnej skórze, czym jest dramatyczny kryzys, co to znaczy, że 70 procent młodzieży nie ma pracy, że zwalniani masowo są ludzie około pięćdziesiątki, którzy także szansy na nowe kwalifikacje i nowe zatrudnienie nie mają. Że w Europie jest coraz więcej ludzi, którzy znajdują się w sytuacji beznadziejnej. W Polsce ciągle jest nadzieja i jest praca, może nie zawsze taka, jak byśmy chcieli, i nie za takie wynagrodzenie, ale raczej jest. Polskie władze szczęśliwie pojmują, że nie mogą skrupulatnie ścigać szarej i czarnej strefy, bo to dzięki nim praktycznie nie ma bezrobocia w wielu regionach kraju. O dziwo, nie ma także na wsi, gdzie wciąż jest praca, chociaż niekoniecznie wie o tym ZUS.

Na razie ten godny potępienia niezbyt legalny stan rzeczy musi trwać i większość ludzi nie narzeka. Narzekają tylko związki zawodowe, które obłudnie bronią przed śmieciowymi umowami swoich pracujących członków, i narzekają politycy opozycji. A ja proponuję inne rozwiązanie: trzeba wszystkich wezwać do szukania miejsc pracy w kraju, trzeba do granic legalności natychmiast uprościć przepisy, trzeba uznać, że istnieje stan wyjątkowy w tym zakresie, a pieniądze z Unii niech będą wspaniałym dodatkiem, ale nie można na tym budować. A my sami musimy dać sobie radę i dajemy!