W zaglądaniu do głowy wyborcy lubują się zwłaszcza Amerykanie. Nic dziwnego. Tak skonstruowali sobie system polityczny, by wszystkie organy permanentnie nawzajem się kontrolowały. I tak prezydent ma wciąż ręce związane przez Kongres, który z powodu kalendarza wyborczego zazwyczaj jest zdominowany przez partię opozycyjną wobec tej, która akurat firmuje administrację Białego Domu. Wszystkim kij w szprychy wkłada regularnie potężny Sąd Najwyższy, jednym ruchem wywracając docierane latami ustawy. W to wszystko mieszają się jeszcze bez żenady wielkie i bogate grupy interesów, bo lobbing jest w Ameryce zjawiskiem dużo bardziej niż w Europie akceptowanym. Na dodatek kraj jest olbrzymi, a przez to kulturowo i historycznie niejednolity. Gdy więc przy rodzinnym stole spotkają się republikanin i demokrata, to podziały są tak głębokie, że nasze rodzime spory między pisowcami a platformersami wydają się szczytem harmonii.
Dlaczego więc demokrata (w USA nazwany czasem liberałem, choć według europejskiej terminologii powinno się go raczej określać mianem lewicowca) i republikanin (czyli konserwatysta, tak obyczajowy, jak i ekonomiczny) nie mogą się dogadać? To pytanie mocno frapuje amerykańskich psychologów społecznych. Wyjaśnić je można na trzy sposoby. Jedni powiadają tak: większość ludzi nie ma głębokich i przemyślanych poglądów politycznych. Jesteśmy jednak wychowani w przeświadczeniu, że polityka to sprawa ważna i jakieś poglądy mieć trzeba. W sukurs przychodzi nam więc nasz intelekt. I gromadzi na potrzeby dyskusji politycznych zestaw intuicyjnych prostych odpowiedzi (ta funkcja mózgu to według Daniela Kahnemana tzw. System 1, ten sam, który sprawia, że potrafimy wyczuwać irytację w czyimś głosie). Nasze poglądy możemy więc wyrzucać z siebie bez żadnego wysiłku. I tak nam się to podoba, że zaczynamy się do tych skleconych naprędce przemyśleń przywiązywać. A nawet się o nie kłócić. W tym modelu o kierunkach naszych poglądów decyduje przypadek. Moglibyśmy równie dobrze być i prawicą, i lewicą.
Druga teoria jest nieco bardziej złożona. W tym modelu rozumowania człowiek to istota społeczna, dla której poglądy polityczne są metodą identyfikacji grupowej. Głosimy więc np. poglądy lewicowe, bo chcemy być kojarzeni z jakimś środowiskiem albo stylem życia. Automatycznie wyłapujemy i gromadzimy więc te argumenty, które nam to ułatwiają. W końcu dochodzimy do wniosku, że jesteśmy lewicowcami, bo argumenty przemawiające za tym stanowiskiem sa silniejsze. W rzeczywistości jednak najczęściej bronimy swoich barw. Tak jak kibic piłkarski, który dopinguje swoją drużynę niezależnie od tego, czy gra ona ładnie, czy brzydko.
Reklama
Jest jeszcze trzeci sposób tłumaczenia głębokich różnic politycznych. Wyrosły z odreagowania przedwojennego faszystowskiego ducha czasów na zachodzie Europy. Jej ojcem jest niemiecki filozof Theodor Adorno, który opisał swego czasu tzw. osobowość autorytarną. Stwierdził wprost: są ludzie, którzy nie lubią zmian, nowości, inności. To właśnie archetypiczni prawicowcy. Koncepcję rozwinęli Amerykanie, tworząc tzw. hipotezę mózgu republikanina. Według niej konserwatysta to ktoś, kto nie jest otwarty na nowe argumenty. Jak inżynier Mamoń lubi tylko te piosenki, które już słyszał. Ta teoria była już jednak wielokrotnie podważana. Ostatnio przez Dana Kahana z Yale, który zrobił ludziom o różnych preferencjach politycznych tzw. test refleksji poznawczej, czyli ćwiczenie na to, jak leniwy jest nasz umysł. Gdyby faktycznie było tak, że konserwatyści nie lubią nowości, bo nie chce im się z nimi mierzyć, powinni wypadać w CRT gorzej. Badania Kahana tego nie potwierdziły. Najbardziej otwarci na nowe idee byli ci, którzy określali się jako... apolityczni.
Pamiętajmy o tym wszystkim, zasiadając wkrótce do świątecznego stołu. Przy nim bigosu i polityki nie zabraknie.