Na kilku dobrych (i bynajmniej nie skrajnie lewicowych) zachodnich uczelniach powstało właśnie na ten temat kilka interesujących prac.
Czytać je niełatwo, bo akurat w naszej części Europy słabości systemu panującego przed 1989 r. znamy aż za dobrze. W Polsce najlepiej było je widać w latach 80., gdy nasz kraj ogłosił niewypłacalność, został odcięty od zagranicznych kredytów i nie potrafił zaspokoić podstawowych potrzeb swoich obywateli. Ale oderwijmy się na chwilę od tego dojmującego, lecz subiektywnego spojrzenia. I potraktujmy eksperyment realnego socjalizmu, tak jak każdą inną propozycję gospodarczą. Połóżmy na wadze jego wady (w tym wypadku będzie to brak mechanizmów rynkowych i związana z tym nieefektywna alokacja zasobów ekonomicznych oraz mikre zachęty dla rozwoju i innowacyjności). Po drugiej stronie umieśćmy zalety. Przede wszystkim olbrzymi impet rozwojowy, jaki przyniosło krajom komunistycznym centralne planowanie w dziedzinie wielkich inwestycji publicznych.
Wyważenia gospodarczych za i przeciw podjęła się trójka brytyjskich ekonomistów: Wendy Carlin (z londyńskiego University College), Mark Schaffer (Heriot Watt University w Edynburgu) oraz Paul Seabright (z uniwersytetu we francuskiej Tuluzie). Podzielili oni kraje praktykujące realny socjalizm na dwie grupy. Na pionierów, czyli te wszystkie niepodległe dziś republiki postradzieckie (od Armenii po Uzbekistan), które zostały objęte wielką stalinowską polityką industrializacyjną z lat 20 i 30. Oraz na drugą falę komunizmu, która rozlała się w Europie Środkowo-Wschodniej po II wojnie światowej. I wyszło im, że dla tych pierwszych, generalnie dużo biedniejszych państw, centralne planowanie było jedną z najskuteczniejszych strategii szybkiego nadrabiania cywilizacyjnych zaległości (szczególnie uprzemysłowienia). Widać to zwłaszcza na tle krajów znajdujących się w początkach XX wieku na podobnym szczeblu rozwoju, które komunizm ominął. I tak na przykład Kirgistan i Indie miały w 1913 r. PKB na głowę mieszkańca na bardzo zbliżonym poziomie. W 1988 r., gdy sowiecki komunizm trzeszczał w posadach, statystyczny Kirgiz był o połowę bardziej majętny od Hindusa. A statystyczny Rosjanin, choć startował w 1913 r. z poziomu trochę niższego niż przeciętny Meksykanin, zdołał go do końca lat 80. nie tylko dogonić, lecz także przegonić. Pozytywny efekt modernizacji gospodarki poprzez centralne planowanie niwelował negatywy nieefektywnej alokacji.
Zupełnie inaczej jest jednak z krajami drugiej fali. Czyli tymi, które wprowadzając komunizm, były już albo dosyć uprzemysłowione (NRD, Czechosłowacja), albo do tego wyraźnie pretendowały (Polska). Na komunizmie faktycznie wyszliśmy niezbyt dobrze, bo zręby przemysłu istniały i nie trzeba było w tej dziedzinie wielkiego skoku. Brakowało nam wówczas głównie konkurencyjności, którą buduje się poprzez innowacyjność. A właśnie innowacyjność realny socjalizm zabijał.
Reklama
Brytyjscy badacze zwracają też uwagę na zjawisko zupełnie u nas niedostrzegane. Ich zdaniem za tak udane ostatnie 20 lat gospodarczego rozwoju kraje postkomunistyczne z tej części Europy powinny podziękować właśnie... komunizmowi. I jego niezaprzeczalnym inwestycjom w kapitał ludzki (upowszechnienie edukacji, także szkolnictwa wyższego, w stopniu wcześniej nieznanym). Ich zdaniem to jeden z powodów naszego sukcesu. To dlatego, gdy zestawiamy Polskę z 1913 r. z jej ówczesnymi bliźniakami pod względem PKB na głowę mieszkańca, mamy powody do radości. Bo od krajów takich jak Kostaryka, Gwatemala, Peru czy Paragwaj jesteśmy dziś 2–3 razy bogatsi.
Na komunizmie wyszliśmy niezbyt dobrze, bo zręby przemysłu istniały. Brakowało nam konkurencyjności, którą buduje się poprzez innowacyjność. A właśnie innowacyjność realny socjalizm zabijał.
ikona lupy />
Rafał Woś / DGP