Plażowicze na przykład w Ustce zamiast pięknego morskiego horyzontu będą mieli przed sobą wiatraki. Bo różne firmy wpadły na pomysł budowy morskich farm wiatrowych.
W Polsce najbliższa farma będzie oddalona 23 kilometry od brzegu. Z takiej odległości niewiele widać. W najbardziej sprzyjających warunkach atmosferycznych będzie można jedynie dostrzec delikatny zarys wiatraków. Naprawdę nie wpłynie to na krajobraz wybrzeża. Poza tym często zyskuje na tym turystyka – np. w Ostendzie w Belgii czy Middelgrunden w Danii organizowane są rejsy wycieczkowe, żeby ludzie mogli z bliska obejrzeć wiatraki. Nawiasem mówiąc, tego typu atrakcje są dość popularne – nawet mimo relatywnie wysokich cen.
23 kilometry od brzegu. To musi być drogie przedsięwzięcie. Po co budować farmy na morzu?
Przede wszystkim ze względu na silniejsze i bardziej stabilne wiatry produktywność farmy jest znacznie wyższa niż na lądzie. Poza tym to naturalne rozszerzenie działalności firm, które specjalizują się w energetyce wiatrowej. Na Zachodzie nasycenie jest dosyć duże. Powoli robi się tak, że na lądzie nie ma gdzie stawiać farm wiatrowych. Firmy muszą wybierać – albo zmieniamy technologie, albo jedziemy gdzieś daleko – do Chin, Australii. Część z nich decyduje się więc przyjrzeć nowej technologii farm na morzu i pozostać tu, w Europie.
Reklama
Czyli na przykład w Polsce. Na co liczy branża?
Na to, że produkcja prądu w Polsce szybko wzrośnie, bo gospodarka będzie się rozwijała. Na razie jesteśmy na początku drogi. Według krajowego planu działania energetyka morska w 2020 r. będzie dawać Polsce 500 MW mocy. To ambitny scenariusz. Liczymy, że uda się go zrealizować.
Dosyć dalekie plany...
W Polsce trzeba mieć sporo cierpliwości w energetyce i planować długofalowo. Główną barierą jest administracja. Procedowanie wszelkich pozwoleń, w tym w szczególności pozwolenia na budowę, jest, delikatnie mówiąc, długotrwałe. Zresztą dotyczy to zarówno budowy na lądzie, jak i morzu. Mamy bardzo skomplikowaną sytuację administracyjną. Kto inny wydaje pozwolenia na każdą część inwestycji. Dlatego od rozpoczęcia procedury do momentu, kiedy naprawdę można rozpocząć budowę farmy, mija 5–7 lat.
Dlaczego budowa farm wiatrowych miałaby być dla Polski korzystna?
Ta technologia, zresztą bardzo droga, wspiera mocno lokalne gospodarki. Nikt nie będzie transportował na przykład kilkusettonowej konstrukcji z Chin. W Polsce już powstają zakłady na takie potrzeby, chociażby w Szczecinie.
No dobrze, ale przede wszystkim mówimy o energetyce. Co farmy wiatrowe na Bałtyku jej dadzą?
6 GW w roku 2025. W 2030 być może 10 GW. 6 GW w energetyce morskiej to moc, która przykładowo pokrywa roczne zapotrzebowanie na energię pięciu miast wielkości Warszawy. W sytuacji przewidywanego niedoboru mocy to bardzo istotny argument.
A jeśli przestanie wiać?
Nie sądzę. Prowadzi się 5-letnie badania lokalizacji. Dzięki nim inwestor jest w stanie bardzo dokładnie określić, jak będzie wiało podczas funkcjonowania farmy. Efektywność farmy wiatrowej na lądzie to 25 proc., czyli farma wytwarza energię przez jedną czwartą czasu, kiedy mogłaby ją produkować. Na morzu to 40 proc. A czas bez wiatru jest wkalkulowany w ryzyko takiej inwestycji.
Pod warunkiem że farmy wiatrowe będą przyłączone do ogólnopolskiej sieci energetycznej. To, że są z tym trudności, nie stanowi żadnej tajemnicy. Czy inwestorzy się tego obawiają?
To poważny problem. Zwłaszcza że nie ma koncepcji, jak przyłączyć farmy morskie do sieci. To bez sensu, żeby każda z nich była przyłączona oddzielnie. Mamy nadzieję, że PSE Operator pracuje nad tym, zresztą zamierza znacznie rozbudowywać sieci na północy Polski.
Na jaką skalę inwestycji przygotowani są inwestorzy?
Jedna farma wiatrowa o mocy 300 MW to miliard euro. Dlatego też farmy morskie często są budowane przez konsorcja. Dzięki temu te kosztowne, ale ważne i ambitne projekty mogą być sprawniej realizowane.