Wystarczy e-mail z zawiadomieniem o złamaniu praw autorskich, zamieszczeniu niedozwolonych treści, np. pedofilskich, czy naruszeniu czyjegoś dobrego imienia, by internetowi administratorzy zostali zobowiązani do ich usunięcia. Takie są założenia nowelizacji ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną (u.ś.u.d.e.). Prawo przygotowane przez Ministerstwo Cyfryzacji ma jednak lukę, która może stworzyć z Polski zatokę dla pirackich serwisów.
Trzy dni na zablokowanie nielegalnych treści, trzy dni na sprzeciw, siedem dni na uzasadnienie, dlaczego zablokować ich nie można – nowa ustawa wprowadza konkretne zasady odpowiedzialności właścicieli serwisów internetowych za treści, jakie się na nich pojawiają.
W portalach społecznościowych, serwisach informacyjnych, forach czy nawet blogach pojawić się mają specjalne wzory „wiarygodnej wiadomości”, dzięki której będzie można administratorowi tych stron zgłosić złamanie prawa, a ten będzie miał obowiązek dany plik czy wpis zablokować albo pisemnie uzasadnić odmowę blokowania.
Po blisko czterech latach wreszcie udało się wypracować szczegóły tej nazywanej „notice and takedown” (powiadomienie o blokadzie) procedury, dzięki której i dostawcy usług internetowych, i właściciele praw autorskich mają mieć wreszcie zabezpieczone swoje uprawnienia.
Reklama
– Sama procedura jest jak najbardziej pożądana. W praktyce wygląda ona tak, że przykładowo serwis Chomikuj.pl po zgłoszeniu od wydawcy, że na koncie któregoś z jego użytkowników są nielegalne pliki, blokuje do nich dostęp. Tak długo jak ten obowiązek wykonuje, nie odpowiada za użytkowników łamiących prawo – tłumaczy radca prawny Dominik Skoczek, były szef Departamentu Prawnego w Ministerstwie Kultury. Ale Skoczek oraz resort kultury uważają, że przedstawione przez MAiC przepisy nie są wystarczające: – Projekt odczytywany literalnie otwiera nawet nie furtkę, tylko szeroką autostradę dla serwisów pirackich, a konkretnie dla tych, które udostępniają linki do plików łamiących prawa autorskie – tłumaczy prawnik.
Chodzi o art. 12a, który mówi: „nie ponosi odpowiedzialności za treść danych ten, kto za pomocą usług lokalizacyjnych, umożliwiających automatyczne wyszukiwanie informacji przez użytkownika, udostępnia informacje pozwalające na zlokalizowanie konkretnych zasobów systemu informatycznego”.
– To wyszukiwarki i serwisy linkowe, czyli serwisy nie z konkretnymi treściami, tylko przekierowujące do nich. Tyle że właśnie tę formułę przyjmuje coraz więcej serwisów pirackich.
Takie sformułowanie prawa oznacza, że przykładowo Kim Dotcom, słynny twórca serwisu Megaupload, mógłby tylko nieznacznie zmodyfikować działanie swojego serwisu, jako wyszukiwarka spokojnie założyć działalność w Polsce i działać legalnie – ostrzega mecenas Skoczek.
Dziś serwisy pirackie to wcale nie strony pełne nielegalnych filmów, muzyki czy książek, tylko portale z linkami prowadzącymi do takich treści, czy nawet tzw. deep links (głębokimi linkami), które przekierowują do zasobów w innym serwisie internetowym z pominięciem jego strony głównej.
Ale mecenas Piotr Dynowski, szef praktyki prawa własności intelektualnej i mediów z Kancelarii Bird & Bird, który uczestniczył w pracach nad u.ś.u.d.e., uważa, że nowelizacja wcale nie wyłącza odpowiedzialności takich serwisów. – Ustawodawca stanowczo nie miał na myśli portali, które przekierowują do treści nielegalnych. Wyłączenie wyszukiwarek i tzw. linkowni ma dotyczyć tylko i wyłącznie tych serwisów, których główną funkcją jest albo wyszukiwanie treści, albo przekierowywanie do nich, ale bez wglądu w nie. A więc ich administratorzy i właściciele naprawdę nie mogą ponosić odpowiedzialności za to, że ktoś inny złamał prawo. Ich ściganie byłoby po prostu pójściem na skróty – tłumaczy Dynowski.