Ponad połowa przedszkolaków wykazuje matematyczne zdolności. Te umiejętności błyskawicznie zabija w nich szkoła podstawowa - mówi dla "DGP" prof. Edyta Gruszczyk-Kolczyńska.
Kiedy umawiałyśmy się na wywiad, mówiła pani, że właśnie wyjeżdża do Czech.
Tak, żeby uczyć czeskich nauczycieli. Tego, jak oceniać poziom rozwoju czynności umysłowych dzieci. A konkretnie tych, które są potrzebne w edukacji matematycznej.
Teraz się do tego zabierają?
Ale w Polsce robi się to także niezwykle rzadko.
Reklama
Przecież od lat bada się, czy dziecko jest gotowe, by rozpocząć naukę w szkole.
Tak, ale do niedawna tylko w poradniach pedagogiczno-psychologicznych.
To nie wystarczy?
W poradni specjalista widzi dziecko wyrwane z naturalnego środowiska, zaś nauczyciel bada całą grupę. I widzi, jak wypada ono na jej tle. Podam przykład: Tomek chodził po schodach, dostawiając nogę do nogi, potykał się podczas biegania, nie potrafił ustać na jednej nodze, z powodu niezborności rąk unikał rysowania. To zapowiadało poważne zaburzenia rozwojowe. Przebadałam całą grupę przedszkolną, do której chodził. Przygotowałam tor przeszkód: dzieci przeszły po równoważni, szły na czworakach i stopa za stopą, rzucały do celu. Gdy wszystkie uporały się z przeszkodami, okazało się, że cała grupa jest mało sprawna. Dlatego że prowadząca ją nauczycielka nie dbała o zajęcia z gimnastyki, bo każdy powód był dobry, by nie wychodzić z dziećmi do ogrodu. Dodatkowo rodzice także nie dbali o kształtowanie sprawności fizycznej pociech – większość dzieci zbyt dużo czasu spędzała przed telewizorem czy komputerem. Wniosek jest taki: nie trzeba zaraz dopatrywać się patologii. Warto wcześniej przyjrzeć się edukacji domowej, przedszkolnej i szkolnej – jak jest prowadzona, co się zaniedbuje. Ma to dotyczyć także tych czynności umysłowych, od których zależą życiowe i szkolne sukcesy dzieci. Takie diagnostyczne rozeznanie musi należeć do obowiązków nauczycieli.
To dość uciążliwe.
Ale potrzebne, bo pozwala szybko podjąć działania naprawcze. By wyrównać deficyty rozwojowe, nie potrzeba wiele czasu, czasem wystarczą 2–3 miesiące. To o tyle ważne, że jak wynika z moich badań, większość problemów szkolnych pojawia się tuż po rozpoczęciu nauki. Tak jest w edukacji matematycznej. Dotyczy to co czwartego dziecka.
Aż 25 proc. dzieci ma problemy już w pierwszej klasie?
Tak, to cała armia. Kłopot w tym, że mało kto ma tego świadomość, bo niepowodzenia w nauce matematyki ujawniają się o wiele później.
Można się szybko zorientować, że dziecko odstaje od grupy?
Nic podobnego. Dzieci sprytnie to ukrywają, bo bardzo szybko uczą się zachowań, które je chronią. Im dziecko jest bardziej inteligentne społecznie, tym szybciej ten mechanizm się uruchamia. Idzie taki maluch z otwartym sercem do pierwszej klasy i wpada w ustalony schemat: wszyscy uczą się tego samego, w tym samym rytmie i w ten sam sposób. A różnice w rozwoju umysłowym dzieci wynoszą nawet cztery lata. To oznacza, że dziecko 7-letnie może być na poziomie 5-latka, ale są i takie, które dorównują 9-latkom. I na te różnice nie ma co się obrażać, bo tego się nie przeskoczy. Sprawę pogarsza silna motywacja, bo przecież każde, nawet słabsze dziecko chce być najlepsze. Rodzice jeszcze ją nakręcają, mówiąc: „Na pewno będziesz się starał, nie zrobisz mamusi i tatusiowi przykrości”. A dziecko w pierwszym tygodniu pobytu w szkole orientuje się, że pani chwali za odpowiedzi jego kolegów, a milczy, gdy ono mówi. Co robi? Naśladuje innych uczniów. Powtarza bezmyślnie, nie rozumiejąc, o co chodzi. To kopiowanie powoduje, że nauczyciel nie widzi problemów. Rodzice też nie, bo syn czy córka przynosi dobre oceny. Dziecko szybko orientuje się, od kogo odpisać pracę domową, żeby było dobrze, udaje bardzo zapracowane, by nauczyciel go nie odpytywał, w domu namawia rodziców do rozwiązywania za niego zadań. I te mechanizmy się utrwalają, bo chronią przed nieszczęściem. A gdyby dzieci zapisywały działania w zeszytach w kratkę, a nie w zeszytach ćwiczeń, to nauczyciel o wiele szybciej mógłby się zorientować, że jego podopieczny czegoś nie rozumie. Gdy dzieci rachują np. na patyczkach i samodzielnie zapisują działanie, nauczyciel ma dosyć czasu, aby dostrzec, które ma kłopoty. Zeszyty ćwiczeń sprawiają, że wychodzi to na jaw dopiero po 8–9 miesiącach nauki w szkole.
Są zajęcia wyrównawcze.
Podczas jednego z moich badań pytałam panie prowadzące pierwszą klasę: „Pani Marysiu, pani Małgosiu, czy są w waszej klasie dzieci, które potrzebują pomocy z matematyki?”. Odpowiedź: „Jeszcze nie”. A ja wiem, że już są. Pytałam panie z drugiej klasy. Odpowiadały: „No, może dwoje”. Panie z klasy trzeciej już wskazywały 4–5 dzieci. Z kolei nauczyciele matematyki w czwartej klasie pytali: „Ile może pani przyjąć?”. Kiedy analizowałam wiedzę i umiejętności matematyczne tych dzieci, okazywało się, że często nie wyszły poza poziom pierwszej, drugiej klasy. Tymczasem czwarta klasa to już zbyt późno, aby dziecku pomóc pokonać niepowodzenia w nauce matematyki.
Dość pesymistyczna diagnoza.
Wyrównywanie opóźnień edukacyjnych może w ostateczności odbywać się do klasy trzeciej. Potem edukacja nabiera tempa i trudno nadrobić zaległości. Na dodatek dzieci są już tak zniechęcone, że nie chcą się uczyć. Wpadły w tryby maszyny niepowodzeń, której nie da się zatrzymać. Dlatego przy wprowadzaniu reformy z obniżaniem wieku szkolnego wywalczyłam, by wprowadzić w podstawach programowych obowiązek badania dojrzałości szkolnej w przedszkolach. W pierwszej połowie roku, tak aby mieć pół roku na wyrównanie poziomu.
Przejdźmy do uzdolnień matematycznych. Skoro co czwarty pierwszoklasista ma kłopoty w szkole, jak to możliwe, że tak wiele dzieci jest matematycznie uzdolnionych? Jedno z drugim się wyklucza.
Tylko pozornie. Dotychczas badania uzdolnień matematycznych obejmowały wyłącznie starszych uczniów. Ustalono, że uzdolnienia te są rzadkie i tylko 3–4 proc. populacji ma ten dar. Zapewne dlatego mówi się, że jeżeli uczeń nie radzi sobie z matematyką, to nie ma uzdolnień w tym kierunku. Jest to bardzo wygodne – nauczyciel mówi: „Ach, ja mam samych humanistów”. I jest rozgrzeszony. Uczeń zaś twierdzi: „Taki się już urodziłem, trudno”. I pozamiatane.
A nie jest tak, że albo ma się uzdolnienia matematyczne, albo nie?
Na trop tego, że rzeczywistość jest inna, wpadłam, walcząc z niepowodzeniami w uczeniu się matematyki. Gdy znałam już ich przyczyny, skonstruowałam program i metody rozwijania tych cech umysłów dzieci, które są im potrzebne, aby sprostać wymaganiom stawianym w szkole w ramach edukacji matematycznej. Program ten – zwany „Dziecięcą matematyką” – wdrożyłam w wybranych przedszkolach. Potem badałam losy szkolne dzieci objętych eksperymentem. Wyniki były zaskakujące. Nie dość, że moje dzieci mają sukcesy edukacyjne z matematyki daleko większe niż inne, to nawet poza szkołą ich myśl biegnie tam, gdzie liczba i miara. Pytają: „Mamo, a ile wlałaś mleka? A jak to zmielimy, to czy będzie tyle samo, ile przedtem? A ile to waży?” czy „Tato, a jak zmierzyć stadion?”. Najpierw badałam losy 68 dzieci, potem 84, wreszcie ponad setki. Wyniki były podobne. Wyprowadziłam z tych badań jeszcze jeden wniosek: ponad połowa dzieci miała „to coś”, bo spoglądanie na świat matematycznymi oczami świadczy o uzdolnieniach matematycznych.
Przede wszystkim nie stawia się dzieciom szklanych sufitów już w najmłodszym wieku. Tak ustawia się zajęcia, żeby wszystkie pracowały jak potrafią i uczyły się samodzielności w myśleniu. Metoda i treści są tak skonstruowane, że dopuszczają różne poziomy kompetencji. Są też wpisane w to sytuacje, aby uzdolnione dzieci pomagały słabszym, bo dziecko potrafi nauczyć inne dziecko lepiej i szybciej od dorosłego. Nie daje się wiedzy gotowej, lecz trzeba do niej dojść samodzielnie. Jeżeli uczniowie udzielają złej odpowiedzi, nie poprawia się ich, ale naprowadza się ich tak, aż zrozumieją, o co chodzi. Druga ważna zasada to to, że nie uczymy za pomocą słów, tylko w sytuacjach zadaniowych, odpowiednio dobranych zabaw i gier, a uogólnienia i wnioski formułują same dzieci. W pierwszej klasie jest też zakaz korzystania z pakietów edukacyjnych z matematyki. Każde dziecko pisze własną książkę „Moja matematyka”: mają skoroszyty i do koszulek wkładają opisy swoich osiągnięć. Na przykład kiedy zajmujemy się tematem ważenia, dostają zadanie, jak zważyć psa. Padają oczywiście propozycje: związać, włożyć do worka, ale przecież tak się nie postępuje. W końcu dochodzą to tego, że najpierw należy zważyć siebie, potem siebie z psem i odjąć swoją wagę. I mamy wynik. Potem każdy osobiście dokonuje pomiarów. Uczniowie rysują i zapisują „przepis na ważenie psa” i wkładają do swoich książek. Na koniec roku wręczają je rodzicom.