Kanclerz Niemiec naciska na to, by zadłużone kraje strefy euro kontynuowały oszczędności. Jednak sama zabiegając o wyborcze zwycięstwo, obiecuje zwiększenie wydatków z budżetu. Na dodatek Merkel przekonuje, że uda się to zrobić bez podnoszenia podatków. Wczoraj chadecja ogłosiła program przed wrześniowymi wyborami parlamentarnymi w Niemczech, w których Merkel będzie walczyć o trzecią kadencję.

W osiągnięciu zwycięstwa ma pomóc kwota 30 mld euro, którą CDU i CSU obiecują przeznaczyć na wszystko – od modernizacji sieci autostrad i budowy nowych mostów począwszy, na zwiększeniu ulg podatkowych dla rodzin oraz podniesieniu emerytur i zasiłków dla niepracujących matek skończywszy. W planach jest nawet ograniczenie wzrostu cen wynajmu mieszkań. Obie partie zapowiedziały przy tym, że nie będzie żadnych podwyżek podatków (podniesienie stawek dla najbogatszych zapowiadają opozycyjne SPD i Zieloni), a dodatkowe środki potrzebne do sfinansowania obietnic wyborczych znajdą się dzięki poprawiającej się koniunkturze i zwiększonym przez to wpływom.

>>> Czytaj też: Merkel: W walce z kryzysem strefa euro powinna podążać śladem Niemiec

W dalszym ciągu pozostaje też aktualny plan, zgodnie z którym w przyszłym roku deficyt ma spaść o połowę, a w 2015 r. w budżecie powinna się pojawić niewielka nadwyżka. Jednak przedstawiciele pozostałych ugrupowań – nie tylko opozycyjnych, ale też koalicyjnej FDP – uważają te obietnice za nierealne bądź wręcz nieodpowiedzialne. – Nie ma żadnych propozycji, jak sfinansować te szalone pomysły – oświadczył Peer Steinbrueck, kandydat SPD na kanclerza, a w przeszłości minister finansów w pierwszym rządzie Merkel. – Nie chcemy finansowania nowych wydatków poprzez zwiększanie deficytu, lecz zrównoważonych budżetów i ulg dla klasy średniej – dopowiadał Rainer Bruederle z koalicyjnej liberalnej FDP, który zarzucił przy okazji chadecji, że skusiła ją „trująca pokusa wydawania”.

Reklama

Nawet probiznesowe skrzydło CDU wątpi, czy te obietnice uda się zrealizować bez zwiększania deficytu. Gdyby rzeczywiście deficyt wzrósł, podważyłoby to wiarygodność Merkel jako strażniczki finansów publicznych w strefie euro. Niemiecka kanclerz od początku kryzysu stała na stanowisku, że warunkiem pomocy finansowej dla zadłużonych państw musi być równoważenie przez nie budżetów, a w toczącej się debacie, czy polityka oszczędności pomaga przełamać kryzys, czy raczej go pogłębia, stoi na tym pierwszym stanowisku. Zresztą w manifeście wyborczym chadecji jest też punkt o niezgodzie na poluzowywanie polityki wobec państw, które skorzystały z unijnego bailoutu. Możliwe jest także, iż Merkel zdaje sobie sprawę, że realizacja wszystkich socjalnych obietnic nie jest realna, a ich celem jest po pierwsze odebranie jak najwięcej głosów socjaldemokracji, a po drugie – przygotowanie gruntu pod ewentualne rozmowy koalicyjne. Według sondaży chadecja zdecydowanie wygra wybory – na CDU/CSU zamierza głosować 40 proc. Niemców.

Problemem dla Merkel może być jednak słaby wynik preferowanego koalicjanta, czyli FDP, który z 6-proc. poparciem ledwo przekracza próg wyborczy. Tymczasem SPD popiera 22 proc. ankietowanych, a Zielonych – 18 proc. Nie można zatem wykluczyć, że po wyborach Niemcami znów będzie rządzić wielka koalicja chadecji z SPD, podobnie jak to miało miejsce w latach 2005–2009, a to wymagałoby od Angeli Merkel pewnych ustępstw. Na razie dostała jeszcze jeden bonus – indeks nastrojów niemieckich przedsiębiorców Ifo wzrósł w czerwcu ze 105,7 do 105,9, co daje nadzieję, że największa gospodarka strefy euro zacznie się szybciej rozwijać. Rynek finansowy Jakub Kapiszewski jakub.kapiszewski@infor.pl Giełdy Państwa Środka zanotowały wczoraj największy od czterech lat jednodniowy spadek, którego przyczyną był spadek akcji banków. Najważniejszy indeks Shanghai Composite stracił na wartości 5,3 proc. Akcje niektórych innych banków, np. Ping An Bank, China Minsheng Banking i Industrial Bank, poleciały w dół o 10 proc. To była reakcja na dwa razy wyższy niż przeciętnie koszt pieniądza w obrocie międzybankowym i twardą postawę chińskiego rządu, który postanowił nie reagować. Analitycy są zdania, że Pekin chce ostudzić rynek kredytowy, o czym świadczył niedzielny komunikat rządu: „W obiegu jest wystarczająco dużo pieniądza, tyle że nie znajduje się on we właściwych miejscach”. Działania rządu, a raczej ich brak, są wycelowane w parabanki, które w ostatnich kilku latach mocno rozszerzyły działalność pożyczkową.

Rozwinęły one działalność kredytową w odpowiedzi na zapotrzebowanie ze strony małych przedsiębiorstw, ignorowanych przez państwowe kolosy. Największą część tego rynku obsługuje 67 trustów, które mogą sprzedawać produkty finansowe, ale nie mogą przyjmować depozytów. Pożyczki finansują ze sprzedaży instrumentów finansowych, które w żaden sposób nie są zabezpieczone. Wśród inwestorów wykładających na nie pieniądze są m.in. państwowe banki dysponujące nadmiarem gotówki z powodu utrzymywanego przez państwo na niskim poziomie oprocentowania depozytów.

Obchodzą w ten sposób także regulacje, które narzucają sztywny poziom pożyczek do depozytów. Działania rządu dowodzą, że zgadza się on z częścią analityków ostrzegających, że działalność parabanków tworzy bańkę kredytową, która może pęknąć podobnie jak bańka na rynku nieruchomości w USA, co było początkiem obecnego kryzysu.

>>> Czytaj też: Wybory w Niemczech to starcie dwóch wizji Europy - oszczędności i inwestycji