W pierwszej połowie lat 90. liczyła się przede wszystkim wola polityczna. Społeczeństwo było tak zmęczone kilkudziesięcioletnimi rządami obozu komunistycznego, że każda alternatywa wydawała się zbawienna – nie tylko w sensie zespołu ludzi, którzy przejęli władzę, ale także co do meritum podejmowanych decyzji. Nikt nie przejmował się stanem odziedziczonych po PRL centralnych struktur organizacyjnych.

Rząd Tadeusza Mazowieckiego wszedł niejako w buty ostatniego gabinetu II RP, nie dostrzegając, że ostatnie kilkadziesiąt lat charakteryzowało się przeniesieniem ośrodków władczych na biuro polityczne monopartii. I upadł, zanim zdołał się zająć zreformowaniem samego siebie, a kolejne gabinety były efemerydami usiłującymi utrzymać się na powierzchni. Dość zauważyć, że żaden rząd tamtego okresu nie przetrwał nawet dwóch lat – kto miał zatem wówczas głowę zajmować się tak mało interesującą kwestią, jak własna organizacja. Pierwszą próbę zmiany anachronicznego pod tym względem stanu rzeczy podjęła ekipa Włodzimierza Cimoszewicza. Dopiero wtedy politycy zrozumieli, a przynajmniej dali temu wyraz, że kluczowe dla konstrukcji władzy wykonawczej w państwie demokracji parlamentarnej jest oddzielenie stanowisk politycznych od administracyjnych.

W latach 1996–1997 w straszliwych bólach zrodził się pomysł na konieczność zbudowania służby cywilnej, która wypełniłaby strukturę ministerstw od pozycji dyrektora generalnego ministerstwa w dół. Wtedy także zlikwidowano Urząd Rady Ministrów z jego wszechwładnym szefem. W tamtym też czasie pojawił się pomysł utworzenia gabinetów politycznych. Nikt specjalnie nie wiedział, po co mają być – wiadome było jedynie to, że mają się czymś różnić od tych gabinetów, którymi wcześniej dysponowali członkowie rządu jako zapleczem sekretarsko-administracyjnym. Tworząc gabinety polityczne, zapomniano o najważniejszym – że polityczni są przede wszystkim wiceministrowie, w oficjalnej nomenklaturze sekretarze i podsekretarze stanu. Rząd Cimoszewicza nie potrafił uporać się z tą armią pośredników między ministrem i jego administracją – konserwując zastany układ rzeczy, zamiast upchnąć po prostu dotychczasowych wiceministrów w gabinetach służących ministrom za polityczne wsparcie. W rezultacie wiceministrowie ocalili swój dotychczasowy model, a obok nich pojawiły się owe osławione gabinety polityczne o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu. Dziś czytamy, że sekretarzy i podsekretarzy stanu jest 91.

Jeśli dobrze przyjrzeć się ich zadaniom, wyraźnie widać, że nie są samodzielnymi kreatorami polityki, bo wszystko jest w rękach ministra. W zasadzie wyręczają tego ostatniego w podpisywaniu różnego rodzaju decyzji administracyjnych, stanowisk i wystąpień. Niektórzy pełnią funkcje reprezentacyjne, bywają w parlamencie w trakcie posiedzeń komisji czy obrad plenarnych. Sekretarze stanu mogą być parlamentarzystami, co wikła ich w niejasne relacje ze swoimi pryncypałami – w Sejmie i Senacie mają być kontrolerami ministrów, którzy nie zawsze są członkami parlamentu, a jednocześnie w ministerstwie są tych ministrów podwładnymi. Czy to schizofreniczne? Pora zadać pytanie, gdzie ma to pomieszanie z poplątaniem swoje źródło? Odpowiedź jest wstydliwie banalna. W latach 90. podpatrywano organizację rządów zachodnich.

Reklama

Jedni chcieli wzorować się na Wielkiej Brytanii, w której zastępca ministra musi być członkiem parlamentu, podobnie zresztą jak jego zwierzchnik (jednak u nas sekretarz stanu nie może być posłem czy senatorem). Innym podobały się francuskie gabinety z ich dyrektorami stanowiące polityczne zaplecze ministra. Zapomniano jednak o tym, że w Zjednoczonym Królestwie minister musi być członkiem parlamentu, a we Francji być nim nie może. Zapragnęliśmy mieć i Paryż, i Londyn. W rezultacie mamy dwie struktury, które na dobrą sprawę powinny służyć jednemu celowi, ale ponieważ nie wiadomo po co, są dwie – na siłę rozdzielono ich zadania i kompetencje. Wiceministrowie dublują pracę dyrektorów departamentów, a pracownicy gabinetów zajmują się wszystkim, tylko nie tym, do czego gabinety we Francji służą – a mianowicie do koordynacji pracy ministrów i ministerstw w ramach rządu. I pomyśleć, że przed wojną na czele gabinetu stał jeden podsekretarz stanu jako jego dyrektor, a ministerstwem zawiadywał jeden administracyjny wiceminister.

Innymi słowy: był jeden gabinet, w którego strukturze mieściła się cała polityka i na nim polityka się kończyła, a na czele ministerstwa w roli dzisiejszego dyrektora generalnego stał administracyjny wiceminister i tu zaczynała się administracja. Politycy II RP zrozumieli istotę tego rozdziału stosunkowo szybko – w każdym razie w latach 30. nikt nie miał wątpliwości, gdzie ta granica przebiega, a sprawność przedwojennej służby cywilnej wspominamy z łezką w oku.