Trzy poziomy tarasu na służewieckim hipodromie najlepiej opisują widzów wyścigów konnych. Bilety za 5 zł na poziom zerowy – do parku z toi-toiami, budką z lodami i barkiem z piwem – kupują widzowie przypadkowi i rodziny z dziećmi, które przyjechały raczej na piknik, niż by zagrać. Na pierwsze piętro, za 15 zł, gdzie obok kilku barów w stylu PRL-owskiego dworca są jeszcze zwykłe toalety, namiastka klimatyzacji i niezły widok na tor, decydują się stali gracze; wiedzą, że odrobina luksusu po kilku godzinach grania będzie bardzo potrzebna. Na drugie piętro – z kelnerkami, bogatszym menu alkoholowym i stołami zasłanymi obrusami w klimacie hotelu z lat 80., z biletem za 20 zł wchodzą tylko VIP-y, gracze, którym nieźle ostatnio poszło, i młoda lansująca się Warszawka.
W upalne niedzielne popołudnie te trzy grupy mieszają się z sobą, między biegami widzowie smętnie przewijają się miedzy kasami, zerkają na monitory w oczekiwaniu na zapowiedź kolejnej gonitwy, kupują piwo lub frytki. Jeśli jest chłodniej, królują wódeczka, nóżki i tatar. Kolorowe sukienki, czasem jakiś kapelusik i raybany przeplatają się ze skromnymi koszulami wypuszczonymi na szare spodnie. Atmosfera zmienia się, gdy tylko pada hasło: „Bomba poszła w górę”. Nawet ci, którzy postawili najniższy zakład, tracą zimną krew, gdy konie zbliżają się do mety. – Snow White! Pyrrus! Poranny Blask! Dajesz, dajesz! Zbychu, no pogoń troszkę, raz-raz! Nie zawiedź mnie! Dajesz! – takie okrzyki można usłyszeć jednak tylko od tych starszych, wyrobionych graczy. Bez zażenowania kibicują z całej siły swoim faworytom.

>>> Polecamy: Państwo dopłaca do wyścigów konnych

Zieleni się, ale kasy nie ma

Reklama
„Niech no tylko się Służewiec zazieleni, ja natychmiast wtykam program do kieszeni, pierś lorneta przyozdabia mi dostojnie, dziadzio miał ją jeszcze na japońskiej wojnie. Bomba w górę, proszę państwa, bomba w górę! Trza mieć nosa, trzeba wyczuć koniunkturę!” – trącącą myszką piosenkę Jaremy Stępowskiego wyśpiewywaną z charakterystycznym warszawskim akcentem znowu można usłyszeć na ulicach. A na tory wyścigowe zaczęli wracać nie tylko właściciele koni i dżokeje, lecz także widzowie spragnieni zarówno rozrywki, jak i wygranych.
– Na miliony raczej nie ma co liczyć, ale kilkanaście tysięcy czasem się zdarza komuś wygrać. Ale jak wpadnie i kilka stówek, to jest już święto, nie? – Marek przyjeżdża na Służewiec od ćwierć wieku. Emeryt, kiedyś jeździł na taryfie. Z chęcią podpowiada, jak grać. – Najłatwiej jest obstawiać pierwsze miejsce, to zwykły zakład, za to jednak jest najniższa wygrana. Możemy też obstawić porządek, czyli konie, które przybiegną do mety na dwóch pierwszych miejscach. Kolejne, znacznie lepiej płatne możliwości, to trójka i czwórka, kiedy wskazujemy konie, które zajmą pierwsze trzy lub pierwsze cztery miejsca w gonitwie w określonej kolejności. Najwięcej można wygrać, obstawiając czwórkę, ale to już trudniej wyczuć. Czasem udaje mi się tu drugą emeryturę wygrać, czasem jednak nie ma nic, tylko same straty. Ale przyjemnie jest, kolegów się spotyka – dodaje ze śmiechem.
Tacy gracze jak Marek są najwierniejszymi kibicami. – Jest ich kilkudziesięciu, góra stu. Po sześćdziesiątce, w większości mężczyźni, ale jest też trochę pań. Niespecjalnie zamożni: emeryci, renciści, ale ze starą warszawską klasą. Wyścigi traktują jak hobby, nie tyle hazard, ile możliwość wyjścia do ludzi, powrót do starych czasów – opowiada Dominik Śmiałkowski, fotograf, który od ponad roku przyjeżdża na Służewiec i fotografuje ten, jak sam mówi, odchodzący w przeszłość świat. – To zamknięte, hermetyczne środowisko. Nie garną się, by wciągać w tę pasję młody narybek. Niestety z miesiąca na miesiąc jest ich coraz mniej. Wykruszają się, części pewnie po prostu już nie stać na granie – dodaje fotograf. A to dzięki nim i Służewiec, i wrocławskie Partynice, i tor w Sopocie jakoś przetrwały kryzys całego rynku.
– Kiedyś gracze całą zimę szykowali się do sezonu. Śledzili dokładnie losy, osiągnięcia oraz porażki koni i jeźdźców. Starali się być jak najlepiej przygotowani. A wyścigi to było całoroczne hobby. Dziś takich fascynatów starej daty została garstka – przytakuje Wojciech Kowerski, szef sopockiego hipodromu. – Na pewno jest ich za mało, by tory były w stanie się z ich pieniędzy utrzymać. W ich miejsce idzie nowe, młodzi ludzie traktujący wyścigi bardziej jak rodzinne pikniki. To nic złego, o ile zainteresowanie końmi zostanie im na dłużej – dodaje Kowerski.
To właśnie na tych nowych widzów stawiają zarządzający wyścigami. A stawiać muszą coraz odważniej, bo sytuacja finansowa torów nie jest najlepsza. Wprawdzie ostatnio zaczęły się odbijać od dna, ale wciąż przynoszą straty. W ciągu ostatnich czterech lat, jak podliczyła Najwyższa Izba Kontroli, trzeba było do nich dołożyć ponad 42 mln zł. I jak ocenia NIK – może minąć jeszcze wiele czasu, zanim zaczną być dochodowe. Wprawdzie po wielu latach kryzysu zaczęła rosnąć liczba dni wyścigowych i liczba samych gonitw – jeszcze w 2009 r. były to tylko 83 dni i 658 gonitw, dwa la później ta liczba lekko podskoczyła do 86 dni i 673 gonitw – ale nie przełożyło się to na rentowność całego biznesu.
– Rzeczywiście wciąż do wyścigów trzeba dokładać. I nie ma szansy, by sytuacja szybko się poprawiła – przyznaje Feliks Klimczak, prezes Polskiego Klubu Wyścigów Konnych (PKWK). W ostatnich latach tylko spółka Hipodrom Sopot, po tym jak wyremontowała obiekt, osiągnęła mały (ledwie kilkadziesiąt tysięcy złotych) zysk. W Warszawie i na wrocławskich Partynicach trzeba do interesu dokładać, i to sporo. Czwarty tor w podkrakowskich Buczkach mimo 8 miesięcy oczekiwania na uzyskanie od resortu finansów zgody nadal nie ma uprawnień do organizowania zakładów, a tym samym gonitwy niespecjalnie ściągają widzów.

>>> Czytaj również: Tor wyścigów konnych Służewiec będzie polskim Las Vegas?

Bóg i kasa zakładów

Kryzys na wyścigach zaczął się na przełomie lat 80. i 90. Podupadła tradycja hodowli koni, podupadły tym samym i tory wyścigowe. Choć udało im się przetrwać nawet komunizm. Do czasów transformacji wyścigi były w Polsce jedyną akceptowalną przez państwo oazą hazardu. Przez długie lata bukmacher, kasyno czy ruletka były symbolem kapitalistycznej zgnilizny, wyścigi konne pozostawały jednak obiektem innej kategorii – opowiada Klimczak i dodaje, że najpewniej było tak z powodu polskich tradycji hodowli koni. – Bywały takie przypadki, że ludzie tyle stawiali, że samochody przegrywali. Choć tylko u nielegalnych bukmacherów można było tak robić, bo państwowy totolotek na tak duże zakłady nie pozwalał – wspomina Wojciech Kowerski.
Fascynaci wyścigów uwielbiają opowiadać o ich historii. Nie tylko w Wielkiej Brytanii czy we Francji, gdzie są one rozrywką masową. Równie chętnie odwołują się do naszej historii i przekonują, że wyścigi w Polsce mają także długą i barwną przeszłość. Oficjalnie w Warszawie na poważnie zaczęto się ścigać w latach 30. XIX w. Co prawda nie było wtedy jeszcze totalizatora, ale za to fundowano nagrody i zakładano się prywatnie. Przez blisko pół wieku główny tor znajdował się w głębi Pola Mokotowskiego, a mniej oficjalne wyścigi odbywały się za Łazienkami. Towarzystwo Wyścigów Konnych i Wystawy Zwierząt Gospodarskich w Królestwie Polskim zostało powołane do życia w 1841 r. i to ono zaczęło organizować regularne gonitwy z jasnymi zasadami. W 1887 r. przeniesiono wyścigi na ulicę Polną, gdzie zbudowano trybuny. Prawdziwy biznes, ale i przekręty na zakładach rozkręciły się, kiedy w tym samym czasie ruszył totalizator przyjmujący w centralny sposób zakłady. Pieniądze zepsuły ducha sportowej rywalizacji i zaczęły wybuchać mniejsze i większe afery. Najgłośniejsza miała miejsce 8 lipca 1936 r. Jak opisywał to „Warszawski Dziennik Narodowy”: „Podczas siódmej gonitwy dokonano złego startu i dwa konie pozostały w tyle o 100 metrów. Na dodatek w połowie dystansu Lady Daisy potrącona przez Kalibana wyłamała płot. Widzowie i gracze od razu zaczęli węszyć zmowę i zażądali unieważnienia wyścigu, a kiedy to nie nastąpiło, zaczęły się rozruchy”. Publiczność wtargnęła na plac, kładła się na torze by nie dopuścic do kolejnej gonitwy, podpalono płot, wybito okienka totalizatora i próbowano nawet podpalić trybuny. Kiedy pracownicy toru ugasili ogień, zaczęła się regularna bijatyka. Dziewięć osób aresztowano.
Pod koniec lat 20. postanowiono przenieść wyścigi na Służewiec, gdzie wykupiono 150 ha parku, które ogrodzono betonowym płotem długości 6 km. Pierwsze gonitwy na nowym obiekcie odbyły się w połowie 1939 r. Wróciły w 1946 r. Nie ukrywano zresztą, że wyścigi w kompleksie z lat 30., w którym oprócz samego toru są mieszkania dla pracowników, magazyny, stajnie, a nawet wieża ciśnień, są namiastką starej Warszawy i przedwojennego stylu życia.
– Wtedy wyścigi bywały niesamowitymi wydarzeniami. Pamiętam czerwiec 1975 r., kiedy odbywały się u nas mistrzostwa Europy w zaprzęgach czterokonnych, a powoził w nich między innymi książę Filip, mąż brytyjskiej królowej Elżbiety II. Prawdziwie światowa impreza – wzdycha Wojciech Kowerski. – Ale najważniejsze było to, że jak mawiają koniarze: przed Bogiem i kasą zakładów wszyscy są równi. A więc obok siebie grały i miejscowe pijaczki, jakiś drobny element, i eleganccy mecenasi czy inżynierowie – dodaje kierownik toru w Sopocie. Właśnie lata 70. to najlepszy czas po wojnie dla wyścigów. Na gonitwę Wielką Warszawską potrafiło przyjść wtedy nawet 50 tys. widzów.

Owies zamiast nagród

Ta namiastka hazardu w erze kapitalizmu przestała jednak wystarczać. Tor na Służewcu, podobnie jak ten w Sopocie i we Wrocławiu, zaczął podupadać. Równolegle poważny kryzys dotknął rynek koni. Do hodowli wzięło się wielu żądnych szybkich zysków biznesmenów, którym brakowało wiedzy i cierpliwości. Zarządcy torów się zmieniali, stan techniczny budynków stale się pogarszał, a kibiców i koni z roku na rok ubywało. Organizatorom brakowało pieniędzy na atrakcyjne nagrody – upadek całego wyścigowego rynku był coraz bardziej oczywisty. Na początku XXI w. Państwowe Tory Wyścigów Konnych zostały przekształcone w spółkę Służewiec, która w 2005 r. zbankrutowała, a w jej miejsce w 2006 r. oraz 2007 r. gonitwy organizowała państwowa spółka Łąck. Ale organizowała je bez większych sukcesów.
Podobnie wyglądała też sytuacja toru we Wrocławiu. Dodatkowo, jak wykazały kontrole NIK, zarząd hipodromu zupełnie nie panował nad jego sytuacją finansową. Przez wiele lat właściciele koni wyścigowych podpisywali z Partynicami umowę, w myśl której przekazywali spółce zarządzającej torem swoje zwierzęta do treningu. Ponad 150 wierzchowców miało zapewniony boks, karmę i trening. Właściciele płacili za to... owsem. A dokładnie: przekazali w sumie 3 tony owsa od konia w latach 2009–2011, a w 2012 r. – 3,5 tony. Abstrahując od kuriozalnej formy opłaty, także jej wysokość była oderwana od realiów. 3,5 tony owsa kosztuje ok. 2 tys. zł, tymczasem utrzymanie konia wyścigowego pochłania ok. 1,5 tys. zł miesięcznie. W zamian za tak niskie opłaty właściciele koni zrzekali się prawa do ewentualnych wygranych w zawodach organizowanych na Partynicach. Dzięki temu zapisowi dyrekcja toru nie ujmowała w planach finansowych środków przewidzianych na wypłatę nagród. Działo się tak, choć było to wbrew przepisom ustawy o finansach publicznych. Nieprawidłowości było tak dużo, że wreszcie w tym roku miasto zdecydowało, by podzielić spółkę zarządzającą hipodromem, by oddzielić wyścigi od działań bardziej rekreacyjnych.
– Dopiero nowe rynki dla naszych koni, np. w Kazachstanie, oraz Totalizator Sportowy, który od 2008 r. zarządza Służewcem, sprawiły, że wyścigi zaczęto wyprowadzać na prostą. Nie oszukujmy się, to Służewiec pozostaje najważniejszym torem i to on ciągnie za sobą cały rynek – tłumaczy Klimczak.
Kiedy do gry wszedł Totalizator Sportowy, który wydzierżawił obiekt na 30 lat i zobowiązał się utrzymać gonitwy, coś się w wyścigach ruszyło. Zaczęły rosnąć stawki zakładów, pojawiło się więcej kibiców. Totalizator po przejęciu Służewca zaprezentował też strategię rozwoju toru: na 2012 r. zaplanowano oddanie do użytku wyremontowanych trybun, uruchomienie wyścigów także zimą dzięki sztucznemu oświetleniu i specjalnej nawierzchni na torze. Dzięki temu liczba dni wyścigowych miała wynieść 160, a pula nagród – 11,2 mln zł. Z podsumowania ubiegłego roku na Służewcu dokonanego przez NIK wynika, że dni wyścigowych było zaledwie 61, a z tego świetlanego planu nie zostało tak naprawdę prawie nic. Choć jak przyznaje środowisko wyścigowe – i tak jest lepiej.
Hodowca koni Michał Bochiński z branżą związany jest od początku wieku, więc na własnej skórze odczuwał zawirowania rynku wyścigowego. – Początkowo było nieźle, jednak druga połowa pierwszej dekady była fatalna. Wszystko wskazywało na to, że koniec tego biznesu w Polsce jest bliski. Od kiedy Totalizator Sportowy wydzierżawił Służewiec, zaczęło się powoli poprawiać – opowiada. – Po tych czterech latach widać, że postęp jest ewidentny, wyścigi są częściej organizowane, przybyło widzów. Jednak trzeba szybko podjąć kolejne działania. Po pierwsze, brak jest działań ze strony organizatora, by właścicieli i dzierżawców koni było więcej. Dziś jest to dosyć małe grono. A skoro mało jest koni, to i konkurencja, i widowiskowość wyścigów są niewielkie – opowiada Bochiński i tłumaczy, że także wsparcie w promocji wyścigów jest niezbędne.

>>> Polecamy: Rybiński: Prostytucja, hazard i narkotyki powiększą PKB Polski

Ostatnia prosta

Niestety w czasie, kiedy wyścigi zaczęły się odbijać od dna, weszła w życie nowa ustawa hazardowa, która ograniczyła nam możliwość rozwoju, np. poprzez zakaz sprzedawania zakładów w internecie. Łatwiej jest ludziom postawić na konie w nielegalnych zarejestrowanych na Cyprze internetowych serwisach niż przyjeżdżać co weekend na tor. I w ten sposób wielu potencjalnych graczy tracimy – dodaje prezes PKWK. – Ustawa hazardowa mocno ogranicza możliwości reklamowania samych wyścigów. Panuje przekonanie, że to miejsce tylko dla starych dziadków skreślających kupony nad żytnią. A trzeba sięgać do wzorców zachodnich. Tam wyścigi to pikniki dla całych rodzin: kiełbaska, piwo, jest kulturalnie i elegancko – tłumaczy Bochiński.
I właśnie w kierunku stworzenia takiej rozrywki idą inwestycje na wszystkich torach. – Renowacja z ubiegłego roku, otwarcie się na rodziny z dziećmi, czyli trochę rozrywek piknikowych, już dały efekty – opowiada Malwina Spandowska z marketingu spółki Hipodrom Sopot. – W tym roku mieliśmy cztery dni wyścigowe i każdego z nich przychodziło ponad 4 tys. widzów. W przyszłym roku będziemy mieli więc sześć dni wyścigów i liczymy, że w następnych latach zwiększymy ich liczbę – dodaje.
We Wrocławiu na początku lipca nowym prezesem Partynic został znany propagator biznesu konnego Jerzy Sawka, który ma uporządkować sytuację po aferach z poprzednimi zarządami i umasowić rozrywkę. Wygląda na to, że i Totalizator zacznie wreszcie realizować przynajmniej część obietnic w stosunku do Służewca. Zaplanowana na 2013 r. pula nagród wynosi 8,9 mln zł – jest od zeszłorocznej wyższa o 40 proc. I co nie mniej ważne – trwają przygotowania do przetargu na modernizację trybuny II, która jest zamknięta od lat, a już w przyszłym roku ma znowu zacząć działać.
Ale to i tak tylko drobnostka w ogromnym planie inwestycyjnym, którym chwali się Totalizator. Tym razem poszukuje inwestora, który wyłoży od 400 mln do nawet 1 mld zł, aby całkiem zmienić oblicze Służewca. W najbardziej rozbudowanym planie zabudowane ma być nawet 100 tys. mkw. wokół toru: powstać mają biurowiec, hala wystawowa, kompleks sportowy, basen, a nawet niewielki budynek mieszkalny. A do tego jeszcze sporo przestrzeni pod usługi i gastronomię. Czas na znalezienie inwestora, który sfinansuje taką przebudowę toru, upływa w marcu 2015 r.
Oficjalnie władze Totalizatora tryskają optymizmem, ale tak naprawdę zdobycie aż takich pieniędzy może być bardzo trudne. – Wie pani, jak to się zawsze mawia na wyścigach: wygrać możesz, przegrać musisz. Kto nie inwestuje, ten nie zarabia, a tu naprawdę warto zagrać. Mogą jeszcze wrócić na tory złote czasy – przekonuje Kowerski.
Najważniejsze było to, że jak mawiają koniarze: przed Bogiem i kasą zakładów wszyscy są równi. A więc obok siebie grały i miejscowe pijaczki, jakiś drobny element, i eleganccy mecenasi czy inżynierowie